o pierścionkach, kolczykach, panice i na pewno nie o ślubie :P

fear-animated-gif
żródło: gifsec.com

Kiedy pracowałam w szpitalu, zostałam oddelegowana na kilka dni na zastępstwo do sekretariatu na oddział szpitalny. Podczas drugiego dnia mojej walki z nowym miejscem pracy, na oddział został przyjęty pacjent z przedziurawioną cewką moczową. Jak się okazało był to skutek źle wykonanego piercingu w miejscu intymnym. Dobra. Zdarza się. Jednak troszkę jestem ciekawa tego faceta, który robi sobie „w takich miejscach” taką krzywdę 😛 Gdzieś mi moja bujna wyobraźnia podsuwa obraz niegrzecznego przystojniaka z tatuażami, z krótko przystrzyżoną czupryną i pewnym męskim spojrzeniem. Ach… aż się rozmarzyłam przed tym stosem  historii chorób i wypisami. Takie boskie ciacho w sam raz na raz… 😉
Następnego dnia wchodzi do sekretariatu takie nieszczęśliwe Coś, na co nawet nie chce mi się spoglądać. Blade, malutkie z za długimi przetłuszczonymi włosami i z za małymi oprawkami okularów.
-Przepraszam panią, czy są już moje wyniki badania? Moje nazwisko Święty*- zwraca się do mnie przerażone Coś.
Kojarzę nazwisko z nieszczęsnym piercingiem. No tak… Nawet wzdychać mi się nie chce.
-Przykro mi, ale wyniki będą najwcześniej jutro-odpowiadam zgodnie z prawdą i modlę się gdzieś w duszy, żeby już sobie poszedł.
-Bo wie pani… Ja się tak bardzo boję tych wyników… Teraz tyle ludzi umiera na te nowotwory…
Nie wierzę. Nie dość, że wygląda jak nieszczęście, to jeszcze jest cały nieszczęśliwy.
-Proszę pana, ale pan nie miał pobieranych wycinków ze zmian nowotworowych, panu tylko jakieś zakażenie zaczęło się wdawać, więc nowotwór na pewno panu nie grozi. To znaczy na pewno nie teraz.
Idź już sobie. Idź.
-Oj, to troszkę mnie pani uspokoiła… Bo wie pani… Ja ciągle tylko odprawiam pogrzeby ludzi, którzy umierają na te nowotwory.
?!
Minę muszę mieć bardzo ciekawą. Przepiękna mieszanka zdziwienia, absurdu i wyrafinowanej kąśliwości.
O, żesz ty!
I NA CO ci był, chłopie ten cholerny KOLCZYK?????  Pytanie zadaję sobie oczywiście retoryczne, bo odpowiedź jest w tym wypadku bardzo prozaiczna. Takich ekscesów mu się zachciało!
Nie mogę się powstrzymać i gram przed gościem szczerze zmartwioną i praktyczną pracownicę służby zdrowia.
-Wie pan… No teraz to tylko przy takim zakażeniu może dojść do obumarcia zdrowych tkanek i skończyć się amputacją, ale NA PEWNO nie nowotworem.
Zerkam na człowieka z nieskrywaną ciekawością, oczekując reakcji na tą głupotę, którą przed chwilą palnęłam.
Uwierzcie mi. WARTO BYŁO 😀 😀 😀
————————————————————
*Nazwisko zmienione

Chomikowa leży w szpitalu…

Każdemu człowiekowi choć raz w życiu zdarzyło się chorować i to na tyle poważnie, że nasz pierwszy (ostatni) kontakt czyli lekarz rodzinny ręce nad leczeniem rozkładał i wypisywał skierowanie do szpitala. Brrr. Jak to brzmi… Już na sam dźwięk słowa „szpital” człowiek dostaje mdłości i czuje, że jednak może ozdrowieć SAM lub choćby dzięki modlitwom skierowanym do sił wyższych… Do szpitala jednak chcąc nie chcąc trafiamy… I na kogo my tam trafiamy…
Kilka miesięcy temu, kiedy dochodziłam do siebie po wypadku w łóżku szpitalnym w oddziale chirurgii urazowej, salę dzieliłam z trzema innymi kobietami. Każda miała poobijaną twarz i siniaki prawie na całym ciele. I każda z nich „spadła ze schodów”. Ciekawe zjawisko to „spadanie ze schodów”. Najciekawsze jest to, że te schody podstępnie atakują łuki brwiowe i górną wargę… Cholera jasna… muszę uważać na te moje drewniane schody, które prowadzą do mojego mieszkanka, bo mogą zaatakować, kiedy najmniej się będę tego spodziewać!  Dwie z tych kobiet wyglądały mi na takie, które przygody z podstępnymi schodami miały nie po raz pierwszy. Ale może się mylę… Nieistotne.
Na korytarzu szpitalnym leżał pacjent. Nazwijmy go Świrem- Wędrowniczkiem.  W ciągu dnia cały czas spał a jego życie rozpoczynało się o godzinie 22.00. Pierwszej nocy, kiedy cała obolała leżałam na mojej 4-osobowej sali sama, Świr postanowił zaznaczyć swoją obecność. Krzyczał, że chce jechać do mamy i taty; że zrobi wszystkim krzywdę a potem sobie; że wyskoczy przez okno; przeraźliwym krzykiem błagał o wyjście na spacer i co najlepsze: biegał po korytarzu. Oczywiście pracownikom szpitala przysługuje takie prawo jak  zastosowanie „przymusu bezpośredniego” stosowanego wobec agresywnego pacjenta, ale ogólnie wiadomo, że tego typu procedury są stosowane bardzo rzadko. Bo często ordynator musi się później tłumaczyć rodzinie pacjenta i dyrekcji, czemu pacjent został przywiązany do łóżka. Czemu? Bo zagraża sobie i innym! Pielęgniarkom szczerze współczułam całej sytuacji, bo nie były w stanie tego człowieka opanować. Kiedy przyniosły pasy do przypięcia Świra do łóżka, ten zaczynał płakać i błagać o zaprzestanie wszelkich działań zmierzających do ograniczenia jego ruchów (ruchów, jak ruchów, ale jak dla mnie tego pana należałoby zakneblować…). Uspokajał się na 15 minut, po czym znów rozpoczynał spacery po korytarzu. I gdzie w końcu zawędrował Wędrowniczek? Oczywiście, że do Chomikowej. 10 sal do wyboru, ale oczywiści o 3 w nocy postanowił wejść do nikogo innego jak do mnie. Nawet się nie zdziwiłam, bo tylko czekałam aż do mnie przyjdzie. Pokrzyczał mi nad łóżkiem, potrącał po ręku z kroplówką i… wyłożył się na posadzkę jak długi. Chwila ciszy… Może stracił w końcu przytomność i będzie trochę spokoju…? Tylko czemu akurat na MOJEJ sali…? Niestety sam się ocknął i próbował podnieść z podłogi. Zanim przybiegły pielęgniarki, zdążył przewrócić taboret i mój stojak na kroplówkę. Jak się tłumaczył? „Bo ja chciałem tylko pooglądać telewizję!” Ach! Czyli pewnie po prostu szukał pilota…
Na szczęście nad ranem uciekł ze szpitala. Ku uciesze całego personelu i pacjentów.
Teraz też chwilę Chomikowa w szpitalu. Naprawdę chwilkę. Zacisnę zęby i dam radę. I już prawie zapomniałam  przygodach ze Świrem- Wędrowniczkiem w poprzednim szpitalu, ale całe wydarzenie przypomniało mi się podczas dzielenia sali ze starszą pacjentką. Uwielbiam starsze panie. Już wiem, że buzia im się nie będzie zamykać. Szpital traktują jak hotelik, w którym w końcu można  kimś porozmawiać. Wyrozumiała jestem i gotowa spełniać rolę wolnego słuchacza… Zanim odezwała się do mnie po raz pierwszy, wyjęła… różaniec. Westchnęłam sobie cichutko, zacisnęłam zęby, wysłuchałam wszystkich „zdrowasiek” i położyłam się z książką w łóżku. Błoga chwila nie trwała długo, bo ciszę przerwała pieśń „Barka”.
Oj nie, nie… ja do solóweczki nie dołączę. Nie ma takiej możliwości. Szpitalnego chóru na tej sali NIE BĘDZIE. Przykro mi. Książkę odłożyłam, bo to nie ma sensu. Może chociaż w takim razie przyszedł do mnie jakiś mail…? Biorę telefon do ręki i dłoń na komórce zaciska mi się coraz mocniej, bo z cichego nucenia zaczął mi się robić mały koncert. Ma kobieta szczęście, że akurat miałam w miarę dobry dzień i procent cierpliwości oraz wyrozumiałości w stosunku do ludzi starszych, wskazywał poziom najwyższy z możliwych. Maili brak. Matko, co ja mam ze sobą zrobić…?
-Ależ pani jest wyrozumiała! Ja panią przepraszam, że tak sobie pośpiewuję, ale tak się denerwuję przed zabiegiem, że nie wiem co mam zrobić ze sobą. Nie gniewa się pani?- nagle z zamyślenia wyrywa mnie Piosenkarka.
-Jeśli to panią uspokaja, to niech sobie pani troszkę pośpiewa. Ja rozumiem. Mnie nic tu robić nie będą, więc jestem spokojna a pani może niech poprosi o jakąś tabletkę na sen?- tak delikatne daję do zrozumienia, żeby coś łyknęła, bo czuję, że noc będę miała z głowy…
-Dziecinko, ja usnę, bo bardzo jestem senna, ale jeszcze to troszkę potrwa.
I tak wdaje się ze mną w rozmowę. Opowiada o cudownym kremie przeciwzmarszczkowym, który dostała od syna, o całej swojej rodzinie i słodko się przy tym wszystkim zaśmiewa. Nawet zaczynam ją lubić, bo jakiś optymizm od tej kobiety bije. Po kilku minutach rozmowy Piosenkarka czuje się w moim towarzystwie na tyle swobodnie, że podchodzi do mnie do łóżka, łapie mnie za rękę i komunikuje, że mi… zaśpiewa. Piosenkę specjalnie dla mnie.
Sztywnieję.
Chomikowa, opanuj się. Zachowaj powagę. Skup się i po prostu wysłuchaj tego. Tylko nie próbuj wybuchać śmiechem, bo będziesz się w piekle smażyć.
Cała się w środku duszę ze śmiechu. Tak mocno pohamowuję wybuch śmiechu, że łzy napływają mi do oczu… Pięknie. Po prostu pięknie. A mogłaś, Chomikowa aktorką zostać… Nie jestem w stanie tego ogarnąć i łzy spływają mi po policzkach…
-Ależ pani jest wrażliwa! Cudowna z pani istota! Anioł!
Cóż Chomikowa… są czasem takie kłamstwa, które ratują wiele spraw. Czasem nawet i życie…
-A bo widzi pani… mnie nikt jeszcze nigdy niczego nie śpiewał i to dlatego!
W sumie dużo jej nie okłamałam… Ale ten jej uśmiech na twarzy! Przecież zacisnę zęby i dam radę, to tylko kilka godzin. Ja ją rozumiem.
Ja zawsze wszystko rozumiem.

I ja się dziwię, że przyciągam dziwnych facetów? Ja po prostu generalnie przyciągam dziwnych ludzi.
Emocje z Chomikową gwarantowane.

spowodowałam wypadek…

wypMimo tej pechowej daty w kalendarzu to był całkiem dobry dzień. W pracy nadal wykonywałam obowiązki poza moją siedzibą, więc nie miałam tej wątpliwej przyjemności widzieć się z Kłapouchym. W drugiej pracy dowiedziałam się, że dziewczynka, z którą od pół roku pracowałam, zrobiła tak duże postępy w nauce, że zostanie wyróżniona. Bardzo się ucieszyłam, bo właśnie taki sobie wyznaczyłam cel. Na wieczór została mi wizyta u mechanika samochodowego. Pierwszy jechał Przyszywany Ojciec. Nigdy nie lubiłam jechać za kimś, ale jemu ufałam, bo zawsze o mnie pamiętał i prowadził tak, żebym moim Pędzidełkiem za nim nadążyła.

Myślę o tym jak lubię prowadzić samochód, o drugiej pracy i o planach mojego wyjazdu do Trójmiasta. Skręt w lewo. Na środku jezdni stoi ciężarówka, która zasłoniła mi cały widok, ale skoro Przyszywany Ojciec przejechał, to jak zawsze ja za nim też zdążę… Nie upewniłam się, nie spojrzałam jak zawsze 5 razy, nie zadbałam o siebie i o swoje życie… On wbrew przepisom jechał za szybko…

Pamiętam każdą sekundę i każdy dźwięk. Pisk opon, granatowy jeep uderzający w moje autko i ja całkiem bezwładna. Tylko jedna wielka siła targająca moim ciałem… I moje ręce probujące powstrzymać drzwi przed zgnieceniem mojego tułowia i głowy. Głupie. Ale o tym się nie myśli. To odruchy bezwarunkowe chroniące najdelikatniejsze elementy organizmu. Natychmiast odpinam pasy i próbuję otworzyć drzwi. Ale boję się wysiąść. Nie mogę oddychać. Cholernie trzeźwo myślę. Wiem, że skoro mam problemy z oddychaniem, to mogę mieć uszkodzony kręgosłup lub żebra. Wiem, że nie powinnam wysiadać, ale nie chcę tym w tym zgniecionym pudełku zostać. Dobiegają do mnie jacyś mężczyźni. Każdy boi się mnie dotknąć. Słyszę jak ktoś wzywa Policję i Pogotowie. Dochodzi do mnie w końcu Przyszywany Ojciec. Stanowczym głosem każe mi wysiąść z samochodu. Trochę się boję, ale może on widzi coś, czego ja nie widzę i będzie lepiej jak spróbuję z tej puszki wyjść. Jestem w stanie doczołgać się do drugiego samochodu.
Pogotowie przyjeżdża w ciągu niecałych 5 minut. Jestem pod wrażeniem. Policja zaraz za nimi. Zakładają mi kołnierz, pytają czy mogę się ruszać i co mnie boli. Pobolewa mnie wszystko, ale nie ma tragedii. Tylko ten oddech…
Wszyscy są dla mnie mili. Nikt mnie nie karci za to, że to ja spowodowałam wypadek. Policja każe mi dmuchnąć w alkomat a ja przecież nie daję rady… Czułe mają sprzęciska, skoro przy tak marnym wydechu odczytują, że jestem trzeźwa. W karetce zagaduje mnie ratownik. Niesamowicie miły człowiek. Wdaję się w nim rozmowę, żeby się uspokoić, bo trzęsę się niemiłosiernie. Chcę, żeby do mnie mówił. Nie chcę być sama, nie chcę ciszy.
Na Izbie Przyjęć przychodzi do mnie Policja. Leżę na kozetce lekarskiej w kołnierzu, ledwo oddycham. Nawet się cieszę, że ktokolwiek żywy do mnie podchodzi, bo nie chcę być sama. Ledwo podpisuję mandat. Dostaję najmniejszy z możliwych. Miło z ich strony… Poklepują mnie po ręku. Mówią, że będzie dobrze i wychodzą. Znów zostaję sama. Tak bardzo chcę mieć zrobione prześwietlenie. Chcę wiedzieć, czy nie mam wstrząsu mózgu, czy nie mam połamanych żeber. Karcę siebie. Mam za swoje. Zasłużyłam na to. Wszystko to tylko moja wina. Jestem cholernie beznadziejna, tak samo jak całe moje życie. Ciągle tylko na siebie uważam, unikam wszelkich niebezpieczeństw, jestem ciągle ostrożna, ubieram się ciepło, smaruję kremem z filtrem, chodzę do lekarza, unikam niebezpiecznych sportów i powoduję wypadek samochodowy…
Nagle podchodzi do mnie Rodzicielka. To nie jest Rodzicielka. To cień człowieka. Nawet nie cień… Tak bardzo mi jej szkoda.
-Przepraszam cię, mamo. To moja wina, ale się nie martw. Przecież żyję.

W końcu robią mi pakiet badań. Na tomografii nie widać żadnych zmian w głowie. Tak się cieszę. Żeber też nie mam połamanych. Zostanę w szpitalu jakiś tydzień, ale nic bardzo poważnego mi nie jest.
Kiedy już pozwalają mi usiąść dostrzegam chłopaka po innym wypadku samochodowym. Jest w ciężkim stanie. Wybuchła mu poduszka powietrzna. Ma obandażowaną głowę, spuchniętą twarz tak mocno, że nie mogę dostrzec jego oczu… Obok jego leżanki stoi jego siostra i mama. Obie płaczą. To ich jest mi najbardziej szkoda. To one przeżywają rozpacz. A ja? Ja mam tylko dużo szczęścia.

Następnego ranka dzwonię do mojej N.odwołać grilla, którego miałyśmy w końcu u mnie zrobić. „Kochana, nawet nie wiesz jak dobrze móc Cię jeszcze uslyszeć.” Ledwo powstrzymuję łzy. Skoro żyję, to dobrze móc być z bliskimi…

Czy coś mnie to nauczyło…? Nie będę prowadzić samochodu ostrożniej, niż prowadziłam do tej pory. Czy to, że żyję miało mi coś pokazać? Chyba to, że mam szansę na poprawę 😉 Ale ja nie zmienię swojego życia. Nie robię ludziom krzywdy, nie oszukuję nikogo, nie robię nikomu na złość, jak mogę to pomagam. Nic nie zmienię. Mam docenić to, że żyję? Żyję, ale dla kogo i po co? Żyję dla Życia. Tylko.
A może AŻ…

dobre rady…

trupDojrzałam do tego, żeby podjąć poważniejsze tematy (a raczej dostałam dzisiaj takiego okurw…, że uznałam dzisiejszy czwartek za DOSKONAŁY dzień do napisania tej notki) przestrzegające przed pewnymi sprawami.
Połowa mojej rodziny pracuje w szpitalach. Mam z tymi placówkami sporo do czynienia i bardzo dużo wiem, co tak naprawdę w tej służbie zdrowia się wyprawia. System (który jest bardziej chory od pacjentów) żyje swoim życiem, ale człowiek reprezentowany przez lekarzy i pielęgniarki to sprawa odrobinę inna i NIKT, powtarzam NIKT na tym świecie nie może zapomnieć, że jest człowiekiem takim samym jak każdy inny- lekarz tym bardziej…
Realia niestety są jakie są i wszyscy dobrze wiemy jak wygląda nasza polska służba zdrowia. Ale nie wszyscy wiemy, co tak naprawdę dzieje się tam w środku i jak powinniśmy działać, kiedy nasze prawa zostaną naruszone, doznamy trwałego uszczerbku na zdrowiu lub co najgorsze- ktoś nam umrze a my jesteśmy przekonani o tym, że to tylko i wyłącznie wynika z zaniedbania szpitala/lekarza.
Dlaczego dzisiaj o tym piszę? Dzisiaj rano zmarł przyjaciel rodziny. Człowiek młody- 55 lat. Zmarł, a mógłby jeszcze spokojnie z 15 lat pofunkcjonować na tym świecie. 3 tygodnie temu wyszedł ze szpitala. Zdiagnozowano u niego kilka chorób. Przepisano lekarstwa i poinformowano o konieczności dalszego leczenia. Okej- no git. Przedwczoraj źle się poczuł. Był cholernie słaby. Miał stan podgorączkowy. Nie chciał jeść ani pić. Jego matka (mieszkał tylko z matką) zaniepokojona wezwała pogotowie. Dyspozytorka oczywiście odmówiła wysłania karetki tłumacząc, że lekarze są wysyłani tylko do udarów i zawałów (WHAT????) i poleciła kierować się do lekarza pierwszego ( i ostatniego) kontaktu. Niestety pacjent nie był w stanie wyjść z łóżka. Matka pobiegła do lekarza a ten odmówił wypisania skierowania do szpitala, bo przecież nie widzi pacjenta. Na pomoc przyjeżdża siostra i ta zaniepokojona fatalnym stanem brata wzywa znów pogotowie. Znów odmowa i polecenie szukania ratunku w „opiece świątecznej”. Przyjeżdża łaskawie lekarka i nawet pacjenta nie dotyka, tylko orientuje się czy ma przepisane lekarstwa. Ma, więc według niej jest super. Nad ranem temperatura wskazuje 40 stopni. Siostra biegnie do lekarza pierwszego kontaktu i ten w końcu łaskawie wypisuje skierowanie do szpitala. Zawożą pacjenta do szpitala. Sepsa. Umiera po kilku godzinach.
Oczywiście, że siostra na własną rękę mogła pacjenta zawieźć do któregoś szpitala i błagać o pomoc. Mogła. Tylko ja z doświadczenie wiem, że szanse na to, że zostałby przyjęty są znikome. Najlepiej opłacane są przyjęcia planowe a poza tym często i tak nie ma wolnego łóżka na Oddziałach Intensywnej Terapii (dobrze, jak w mieście chociaż są ze dwa 5-10 łóżkowe takie oddziały…). Teraz pytanie CO ROBIĆ W TAKICH SYTUACJACH? JAK DOMAGAĆ SIĘ SWOICH PRAW? Przede wszystkim NOTOWAĆ godziny rozmów z dyspozytorem, zapytać o jego nazwisko (same rozmowy są nagrywane, więc w tej kwestii jesteśmy zabezpieczeni). Musimy dokładnie zapisywać stan pacjenta i objawy choroby (podczas śledztwa pewne rzeczy mogą nam umknąć). Poza tym KONIECZNIE musimy znać nazwisko lekarza, który pacjenta przyjmuje a potem nazwisko lekarza, który naszym pacjentem się zajmuje. I teraz NAJWAŻNIEJSZE – mimo tego że po śmierci kogoś bliskiego jest nam cholernie ciężko, kierujemy się emocjami, to NIE WOLNO nam nikogo z personelu szpitala informować o tym, że zamierzamy sprawę skierować do prokuratury (robimy to NATYCHMIAST po zgonie, aby można było wykonać sekcję prokuratorską wyjaśniającą przyczynę śmierci). Wiecie co się dzieje w oddziale szpitala, kiedy ktoś z rodziny grozi sekcją prokuratorską? Lekarze mają sporo czasu na to, aby w dokumentacji pacjenta odpowiednio „namieszać”, czyli wpisać wszystko tak, żeby się zgadzało (a rzadko w takich sytuacjach się zgadza). W innym przypadku- gdy niespodziewanie do szpitala przychodzi nakaz wydania zwłok na sekcję, lekarze mają z reguły bardzo mało czasu na namieszanie w dokumentacji, bo muszą ją wydać wraz z ciałem lub czasem i wcześniej. Później sprawa toczy się już sama. Najważniejsza jest ta dokumentacja, bo wtedy nawet podczas rozprawy w Sądzie specjalista, który będzie się wypowiadał (lekarz- konsultant wojewódzki lub krajowy itp.) nie będzie miał możliwości „chronić” swoich kolegów, którzy przyczynili się do śmierci pacjenta. Bo że ten specjalista na pewno nie będzie mówił prawdy, tylko będzie zeznawał tak, aby lekarz został oczyszczony z zarzutów, jest sprawą oczywistą i jasną jak słońce, które dzisiaj u mnie tak pięknie świeciło.
Nie wiem czy wszystko jest zrozumiałe… Piszę to w niemałych nerwach i złości, więc coś może być niejasne, ale to ewentualnie mogę wyjaśniać w komentarzach.
Od czasu do czasu będę pisała notki o tym jak umierają pacjenci w wyniku zaniedbań szpitala czy personelu.
Ale żeby nie było tak bardzo poważnie, będę umieszczać też wpisy zabawne, bo bywają przyjęcia pacjentów z tak dziwnymi obrażeniami lub schorzeniami, że człowiek obserwujący wszystko z boku, może  mieć ubaw po pachy 😉