Wielkanocne przygody z Rodzicielką

źródło:własne

W kościele bywam raz na rok. W Wielką Sobotę. Jestem gotowa przyjąć na swoje piersi (niewielkie co prawda, ale zawsze 😛 ) falę hejtu. Proszę bardzo. W momencie, kiedy Rodzicielka poczuła, że nie musi już swojemu dziecku tworzyć złudnego poczucia magii Świąt Wielkanocy, ze święconką do kościoła gnam Pędzidłem sama.
-Poczekaj, dziecko-rzecze do mnie Rodzicielka, kiedy zbieram koszyczek ze stołu.-Jadę z tobą.
Podnoszę ze zdziwieniem lewą brew i zerkam na matkę, jak na idiotkę.
-A tobie co? Mało masz roboty w kuchni?-pytam z ironią, bo do kościoła tej kobiecie jeszcze dalej, niż mnie.
-Po twoich zeszłorocznych święconkach, martwię się o ciebie i jadę z tobą.
-Oooo! Wielkie rzeczy! No skąd ja miałam wiedzieć, że święcą tylko do 18.00???
-To trzeba było odwrócić się na pięcie i wrócić do domu a nie zaczepiać księdza i pchać się z nim sam na sam na plebanię, czy gdzieś tam!
Mamusia przeinacza. To NIE TAK było. Doczołgałam się do kościoła jakoś na 19.00. Okej, późno. Teraz już wiem, że w miastach o takiej godzinie to już się pije przy stole z rodziną a nie łazi po kościołach 😛 Wyszłam z tego pustego kościoła a że błąkał się przy wejściu ksiądz, to się zapytałam do której godziny odbywają się te… święconki, czy jak to tam nazywają. I ksiądz mi powiedział, że ZBŁĄKANĄ DUSZYCZKĘ zaprasza na zakrystię. Lekko spanikowałam, ale poszłam za nim, jak to cielę.
Nic mi się nie stało 😉 ale to była najdroższa wizyta w kościele w moim życiu…
Czytaj dalej „Wielkanocne przygody z Rodzicielką”

z Rodzicielką na Jarmarku Spalskim

SONY DSCMam takie jedno miejsce na tym świecie, które darzę wielkim sentymentem. Zawsze, kiedy potrzebuję odetchnąć, nabrać dystansu, uspokoić myśli, to uciekam do Spały w Powiecie Tomaszowskim. Z racji, że najbliższe miesiące mam spędzić tysiące kilometrów od domu, uparłam się, że jeszcze w tym roku MUSZĘ pojechać na Spalski Jarmark Antyków i Rękodzieła Ludowego. Rodzicielka uparła się również. Że pojedzie razem ze mną……….
Już w samochodzie miałam z nią same kłopoty. Bo ona MUSI mieć kawę na podróż. A ta moja, którą zapobiegawczo wzięłam w ukochany kubek termiczny jest ZA GORĄCA.
-Dziecko! Ty chcesz mnie zabić?!
Skądże….
-Dziecko, no ja mam nadzieję, ze się zatrzymamy na naszej ulubionej stacji benzynowej, żebym sobie kupiła kawkę, prawda? I coś słodkiego OBOWIĄZKOWO! A w ogóle to ja już muszę do toalety. Zatrzymaj się gdzieś, no ja cię proszę!
-To „gdzieś”, czy na naszej ulubionej stacji benzynowej, mamusiu?- pytam troszkę ironicznie.
-Nie bądź wredna dla swojej mamusi. Przecież wiesz, że ja często muszę do toalety.
Wiem, cholera jasna. WIEM.
-A w ogóle to mi się nudzi i przez to coraz bardziej chce mi się czegoś słodkiego.
-Masz telefon i się czymś zajmij.
Obserwuję z jaką radością odkrywa uroki posiadania smartphona i tylko przewracam oczami. Bo raptem zdaję sobie sprawę z tego, że ja z nią mam jak z dzieckiem. Po takim przeszkoleniu, mogę wychowywać gromadkę rozwydrzonej dzieciarni 😛
Docieramy Pędzidłem do stacji benzynowej. Rodzicielka najpierw dopada do toalety a prosto od niej do półki ze słodyczami. Nie chcę na to patrzeć, więc się ulatniam. Ruszając w końcu w dalszą drogę, widzę, że kobieta czegoś rozpaczliwie szuka w swojej torbie.
-Czego znowu szukasz? Rozumu tam nie znajdziesz na pewno.
-Udam, że nie słyszałam. Dziecko, no gdzie ja mam te M&Mki, które kupiłam na stacji? Ja MUSZĘ mieć te orzeszki, MUSZĘ- głos zaczyna przybierać ton rozpaczliwy. Boję się, że będziemy musiały zawrócić, bo inaczej życie mi zatruje.
Rodzicielka wszystko wyrzuciła ze swojej torebki, robiąc w Pędzidle bałagan niemiłosierny.
-Nie mam, no nie wzięłam! Ja MUSZĘ mieć orzeszki!
Zawracam. Jakże by inaczej.

W końcu udaje nam się dotrzeć do Spały. Jestem ZACHWYCONA 🙂 Mimo fatalnej SONY DSCpogody (brakowało tylko opadów śniegu 😛 ) na jarmark przybyło mnóstwo amatorów naturalnej żywności: sera, miodów, wędlin, herbat i przypraw. Nie mogłam sobie odmówić grillowanego oscypka z żurawiną 🙂  Rodzicielka dla odmiany dopadła do stoiska z wędlinami z Litwy. W zeszłym roku kupiłyśmy kindziuka, który zniknął z szafki po trzech dniach… A miał sobie u nas dojrzewać na wyjątkowy czas 😛 Ja natomiast nie byłabym sobą, gdybym nie dopadłaSONY DSC do stoiska z ręcznie robioną biżuterią 😀 Szperałam, bezczelnie macałam, przymierzałam i zakupiłam boskie kolczyki 🙂 Wstyd się przyznać, ale jestem uzależniona. Od kolczyków i od torebek niestety 🙁 Próbowałam z tym walczyć, ale walka była krótka i tak bolesna, że zostawiła ślad SONY DSCw mojej psychice do dnia dzisiejszego, więc odpuściłam 😛 Nie będę sobie robić więcej krzywdy 😛
Plątałam się z Rodzicielką po jarmarku i cieszyłam oczy wspaniałościami. Antyki, drewniane rzeźby i przepiękne prace ceramiczne a’Nuchny (niektóre z nich zostały wykonane na zajęciach z dziećmi  🙂 ). Grzybki prawie mnie rozczuliły 😉 Gdyby tak człowiek miał portfel bez dna, to mógłby na tym jarmarku zostawić dużo pieniędzy. Za dużo.
Jakie to szczęście, że ja SONY DSCtakiego problemu NIE MAM 😛
Nagle zauważyłam, że Rodzicielki NIE MA obok mnie. Ta kobieta ma niesamowity talent ZNIKANIA. Niby ma takie krótki nóżki, a zasuwa  na nich jak mały motorek 😉 Znajduję ją pod Karczmą Spalską. Aluzję zrozumiałam- czas na jedzonko 😉 To będzie doskonałe zwieńczenie tego dnia 🙂
GOLONKA 🙂 Bo przecież jestem na diecie 😛 Nie wiem co ma w sobie takiego ta karczma, ale potrafię tam wciągnąć wszystko, co podadzą w ciągu 5 minut… Bo SONY DSCjedzenie mają rewelacyjne. Golonki, pierogi, dania z dziczyzny, zupy, desery. BAJKA.
Zdążyłyśmy zapłacić rachunek a Rodzicielka znów mi zniknęła. Przecież jej trzeba pilnować jak małego dzieciaka! Wychodzę z karczmy i co widzę?- kobieta stoi sobie beztrosko pod knajpą i robi zdjęcia. Oczywiście. Dać jej do ręki aparat, to już nic nie rządzi 😛 Później znajduję na karcie pamięci zdjęcia… WSZYSTKIEGO. A nic mnie tak nie irytuje jak zdjęcia, które NIC nie wnoszą… Tym razem dostrzegam, że przedmiotem jej fotografii są… STOLIKI Z KRZESŁAMI.
-Mamusiu, możesz mi powiedzieć czemu robisz zdjęcia KRZESŁOM?!SONY DSC
-A bo takie smutne puste stoją i mi się ich żal zrobiło…

—————————————————-
więcej o jarmarku możecie znaleźć tutaj: Jarmark Spalski

o makijażu i kosmetykach w życiu Chomikowej

Skoro pisałam niedawno, że kosmetyczki nie mają w kontaktach ze mną zbyt dużej siły przebicia, bo neguję prawie wszystko co mi do tej pory radziły, to nietrudno się domyślić, że kosmetyki do makijażu oraz sam makijaż nie spędza mi snu z powiek i nie jest najważniejszą kwestią w moim życiu 😉 Wystarczy, że chcąc poskromić moją problematyczną cerę, muszę zarzucić na twarz 3 rodzaje kremów. Na resztę trochę szkoda mi życia, cierpliwości… i może też umiejętności 😛
Moja N. natomiast ma i cierpliwość, i umiejętności, i chęci. Już w podstawówce troszkę jej zazdrościłam umiejętności plastycznych. Narysowanie kota czy psa nie sprawiało jej jakiś wielkich trudności. Coś tam pokreskowała i wychodziło, to co miało wyjść. Moje kreski za cholerę nawet nie chciały przypominać zwierzaka. Przypominały raczej stworzenie z chorobą popromienną 😛
Moja N. swój talent zaczęła wykorzystywać w sztuce wykonywania makijażu. Tak, tak Panowie- w SZTUCE. Bo nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że wykonanie profesjonalnego makijażu, to nie tylko pomachanie pędzelkiem po twarzy i pokręcenie zalotką przy rzęsach. Przeglądając pobieżnie filmy z You Tuba (które nota bene dostałam od mojej N 😛 ) z  instrukcją wykonania prawdziwego makijażu, dowiedziałam się, że nie mam niezbędnych do tejże czynności:
-przynajmniej 30 pędzelków różnej grubości, wielkości, koloru
-kilku gąbek różnych kolorów, kształtów, grubości . GĄBEK?????
-pudrów przynajmniej w 7 odcieniach (ale, kiedy ja mam karnację skóry taką samą od prawie już 30 lat, to po cholerę mi aż tyle odcieni…?)
-fluidów w odcieniach przeróżnych (tu wraca pytanie powyżej)
-bazy pod makijaż (na te moje kremy jeszcze bazę miałabym pierdyknąć???)
-jakiś takich mazi, co to mają chyba 3 odcienie i mają służyć skorygowaniu owalu twarzy (naprawdę nie wiem jak to się profesjonalnie nazywa i chyba NIE CHCĘ WIEDZIEĆ)
-różu oczywiście w odcieniach wszelakich
-brązerów również w odcieniach wszelakich
-korektorów pod oczy najlepiej w 3 odcieniach (korektora kiedyś używałam w podstawówce do ukrywania błędów ortograficznych, ale tutaj…? Jakie błędy ma ukryć? Chyba tylko błąd wyboru partnera życiowego, który odznacza się podkrążonymi i opuchniętymi powiekami )
-tuszów przynajmniej 3 rodzaje
-kredek sama nie wiem po co i na co
-oraz oczywiście cieni do powiek w barwach całego świata 😛
-rany boskie… zapomniałabym o pudrze rozświetlającym 😛 Moja N.by mi tego nie wybaczyła 😉
Cały ten zestaw przypomina trochę sprzęt do robót budowlanych, ale nie… On ma sprawić, że kobiety będą piękniejsze. Dobra, dobra! Frazes, że każda kobieta jest piękna (tylko potrzeba odpowiedniej ilości alkoholu) jest oklepany i wymyśliła go chyba kobieta pokroju posłanki Pawłowicz. Bo chcemy być piękne. Chcemy się podobać, chcemy słuchać komplementów na temat swojej urody, chcemy czuć na sobie wzrok pożądania. Ktoś mi tu zaraz na pewno zarzuci, że takie postrzeganie świata i urody jest puste i proste. Może i jest, ale my sami zrobiliśmy sobie z niego bagno i musimy się nauczyć w tym bagnie poruszać. Ja również. Jak przystało na pustą i prostą babę (zaoszczędzę Wam wymyślania nowych epitetów 😛 ), dla której jedną z podstawowych wartości jest PIĘKNO, od czasu do czasu chcę wyglądać PIĘKNIE.
Wtedy zaślepiona rządzą spojrzeń i podniesienia poczucia własnej wartości, udaję się do mojej N. po make-up.
I zawsze zapominam, że to miał być OSTATNI RAZ 😀
Moja N. posiada w swoim zestawie do makijażu wszystko, co powinna posiadać kobieta. Są gąbeczki, pędzelki, pudry, kredki i wszystko inne, co już wymieniłam 😛 Zagadką tylko dla mnie pozostaje to, jak ona się w tym odnajduje… Niedawno kupiła sobie jakiś nowy tusz, który chciałam wypróbować. Korzystając z kilku minut samotności w jej mieszkaniu, podczas których usypiała swojego synka, udałam się do jej tajemnej szuflady, w której to miał leżeć TUSZ. Otworzyłam cudo i… od razu się zniechęciłam. Próbowałam ogarnąć te Desktopwszystkie drobiazgi i co rusz wzrok mi uciekał w nową przegródkę. Minęło chyba z 5 minut niepokojącej ciszy i moja N.wyłoniła się z pokoju dziecinnego:
-Chomikowa, no znalazłaś ty ten tusz, czy umarłaś?- wyrwało mnie z letargu.
-Tak! Tak! Mam już! Pewnie!-skłamałam…
Robiąc w panice większy burdel w tych jej przegródkach, niż w mojej szufladzie z bielizną, w końcu w moje ręce wpadł poszukiwany tusz. Nawiasem mówiąc stał się moim numerem jeden wśród wszystkich tuszów, które znam 🙂
Nie wiem jak ona to ogarnia, ale jednak ogarnia.
Wybierając się na Sylwestra poprosiłam chyba po raz drugi czy trzeci, aby mnie umalowała na to jakże wielkie wyjście 😀
-Mała, tylko ja cię proszę! Nie zrób ze mnie dziwki, bo ja wiem jak ty bardzo lubisz rzucać mi na powieki barwy całego świata.
-Jakiej dziwki? Przecież ja cię zawsze maluję tak jak ty chcesz!- oburza się moja blondynka.
-No niby jak ja chcę, ale masz tendencję do zarzucania mi na powieki zbyt duże ilości no wszystkiego.- bronię się odrobinkę i już zaczyna mi się przypominać dlaczego ja jednak nie stanę się miłośniczką makijażu…
-Gadasz głupoty, Chomikowa! Będziesz pięknie wyglądać! Zrobimy z ciebie bóstwo!- i już się cieszy. Nawet dla tej jej radochy warto się z nią umówić na ten makijaż 😀
-Bóstwo…? Z g***na bata nie ukręcisz…- ripostuję w swoim stylu- ale zobaczmy na cię stać.
Już po pierwszych 10 minutach mam dość. Nie chce mi się sztywno siedzieć. Kark mnie boli. Do tego powaga N.mnie przygniata.
-N.a czy ja naprawdę muszę mieć korektor pod oczami i puder? Przecież mi się pory pozamykają i pryszczy dostanę.
Jeszcze pryszczy mi brakuje:P
-Nie dyskutuj Chomikowa. Po jednym wieczorze nie dostaniesz. Siedź cicho.
Siedzę.
I mi sztywno i każdy jej dotyk jest dla mnie ciężarem nie do udźwignięcia.
-N.no ile jeszcze? Długooooo….????
-Chomik! No przecież dopiero pół godziny tu siedzisz! Jestem… no może w połowie.
-Ale mnie się siku chce.
-Dobra, to rób.
-Może jednak wytrzymam… N.tylko ja cię błagam- ogranicz to wszystko do minimum. Ja wierzę w te twoje umiejętności, ale cudów nie zdziałasz…- próbuję się już wykręcić, bo i pić mi się chce i siku coraz bardziej.
-Ale ty marudna jesteś, Chomikowa, wiesz?
WIEM!
-A ty uparta niemiłosiernie, wiesz?
Tośmy sobie powrzucały.
Zeszłam z krzesełka po 1 godzinie i 15 minutach ze zdrętwiałym tyłkiem, obolałym karkiem i pełnym pęcherzem.
-Wyglądasz bosko, Chomikowa- oznajmia pełna dumy i radości moja N.
-Cieszę się, ze chociaż w makijażu 😛 A teraz wypad mi z tej łazienki, bo muszę usiąść na toalecie. Później się pozachwycam nad sobą i twoim dziełem.
Dobra,przyznaję, że po lekkim otrzepaniu twarzy z pudru, wyglądam lepiej, niż zwykle. No wyglądam. Wszystko jest dopracowane, wychuchane i pasuje do typu urody. Ale na litość boską ponad godzina w łazience?!  Przecież przez ten czas można stworzyć prawie całą notkę na bloga! Można książkę poczytać, popłakać, pośmiać się, zakochać się. No nawet dzieciaka można spłodzić! I pomyśleć, że niektóre kobiety tak codziennie… Każdy poranek przed pójściem do pracy, czy szkoły…
Może i jesteś, Chomikowa brzydsza, ale na pewno  wyspana i spokojniejsza 😉

——————————————————————————
Jola z Audiobloga przypomina (czuwa kobieta, CZUWA 😉 ), że pod poprzednią notką możecie w komentarzu wpisać pytanie, które mi zada podczas wywiadu za kilka dni. Każde pytanie zostanie przeczytane wraz z imieniem autora (nickiem) i nazwą jego bloga. Zapraszamy 🙂

Chomikowa leży w szpitalu…

Każdemu człowiekowi choć raz w życiu zdarzyło się chorować i to na tyle poważnie, że nasz pierwszy (ostatni) kontakt czyli lekarz rodzinny ręce nad leczeniem rozkładał i wypisywał skierowanie do szpitala. Brrr. Jak to brzmi… Już na sam dźwięk słowa „szpital” człowiek dostaje mdłości i czuje, że jednak może ozdrowieć SAM lub choćby dzięki modlitwom skierowanym do sił wyższych… Do szpitala jednak chcąc nie chcąc trafiamy… I na kogo my tam trafiamy…
Kilka miesięcy temu, kiedy dochodziłam do siebie po wypadku w łóżku szpitalnym w oddziale chirurgii urazowej, salę dzieliłam z trzema innymi kobietami. Każda miała poobijaną twarz i siniaki prawie na całym ciele. I każda z nich „spadła ze schodów”. Ciekawe zjawisko to „spadanie ze schodów”. Najciekawsze jest to, że te schody podstępnie atakują łuki brwiowe i górną wargę… Cholera jasna… muszę uważać na te moje drewniane schody, które prowadzą do mojego mieszkanka, bo mogą zaatakować, kiedy najmniej się będę tego spodziewać!  Dwie z tych kobiet wyglądały mi na takie, które przygody z podstępnymi schodami miały nie po raz pierwszy. Ale może się mylę… Nieistotne.
Na korytarzu szpitalnym leżał pacjent. Nazwijmy go Świrem- Wędrowniczkiem.  W ciągu dnia cały czas spał a jego życie rozpoczynało się o godzinie 22.00. Pierwszej nocy, kiedy cała obolała leżałam na mojej 4-osobowej sali sama, Świr postanowił zaznaczyć swoją obecność. Krzyczał, że chce jechać do mamy i taty; że zrobi wszystkim krzywdę a potem sobie; że wyskoczy przez okno; przeraźliwym krzykiem błagał o wyjście na spacer i co najlepsze: biegał po korytarzu. Oczywiście pracownikom szpitala przysługuje takie prawo jak  zastosowanie „przymusu bezpośredniego” stosowanego wobec agresywnego pacjenta, ale ogólnie wiadomo, że tego typu procedury są stosowane bardzo rzadko. Bo często ordynator musi się później tłumaczyć rodzinie pacjenta i dyrekcji, czemu pacjent został przywiązany do łóżka. Czemu? Bo zagraża sobie i innym! Pielęgniarkom szczerze współczułam całej sytuacji, bo nie były w stanie tego człowieka opanować. Kiedy przyniosły pasy do przypięcia Świra do łóżka, ten zaczynał płakać i błagać o zaprzestanie wszelkich działań zmierzających do ograniczenia jego ruchów (ruchów, jak ruchów, ale jak dla mnie tego pana należałoby zakneblować…). Uspokajał się na 15 minut, po czym znów rozpoczynał spacery po korytarzu. I gdzie w końcu zawędrował Wędrowniczek? Oczywiście, że do Chomikowej. 10 sal do wyboru, ale oczywiści o 3 w nocy postanowił wejść do nikogo innego jak do mnie. Nawet się nie zdziwiłam, bo tylko czekałam aż do mnie przyjdzie. Pokrzyczał mi nad łóżkiem, potrącał po ręku z kroplówką i… wyłożył się na posadzkę jak długi. Chwila ciszy… Może stracił w końcu przytomność i będzie trochę spokoju…? Tylko czemu akurat na MOJEJ sali…? Niestety sam się ocknął i próbował podnieść z podłogi. Zanim przybiegły pielęgniarki, zdążył przewrócić taboret i mój stojak na kroplówkę. Jak się tłumaczył? „Bo ja chciałem tylko pooglądać telewizję!” Ach! Czyli pewnie po prostu szukał pilota…
Na szczęście nad ranem uciekł ze szpitala. Ku uciesze całego personelu i pacjentów.
Teraz też chwilę Chomikowa w szpitalu. Naprawdę chwilkę. Zacisnę zęby i dam radę. I już prawie zapomniałam  przygodach ze Świrem- Wędrowniczkiem w poprzednim szpitalu, ale całe wydarzenie przypomniało mi się podczas dzielenia sali ze starszą pacjentką. Uwielbiam starsze panie. Już wiem, że buzia im się nie będzie zamykać. Szpital traktują jak hotelik, w którym w końcu można  kimś porozmawiać. Wyrozumiała jestem i gotowa spełniać rolę wolnego słuchacza… Zanim odezwała się do mnie po raz pierwszy, wyjęła… różaniec. Westchnęłam sobie cichutko, zacisnęłam zęby, wysłuchałam wszystkich „zdrowasiek” i położyłam się z książką w łóżku. Błoga chwila nie trwała długo, bo ciszę przerwała pieśń „Barka”.
Oj nie, nie… ja do solóweczki nie dołączę. Nie ma takiej możliwości. Szpitalnego chóru na tej sali NIE BĘDZIE. Przykro mi. Książkę odłożyłam, bo to nie ma sensu. Może chociaż w takim razie przyszedł do mnie jakiś mail…? Biorę telefon do ręki i dłoń na komórce zaciska mi się coraz mocniej, bo z cichego nucenia zaczął mi się robić mały koncert. Ma kobieta szczęście, że akurat miałam w miarę dobry dzień i procent cierpliwości oraz wyrozumiałości w stosunku do ludzi starszych, wskazywał poziom najwyższy z możliwych. Maili brak. Matko, co ja mam ze sobą zrobić…?
-Ależ pani jest wyrozumiała! Ja panią przepraszam, że tak sobie pośpiewuję, ale tak się denerwuję przed zabiegiem, że nie wiem co mam zrobić ze sobą. Nie gniewa się pani?- nagle z zamyślenia wyrywa mnie Piosenkarka.
-Jeśli to panią uspokaja, to niech sobie pani troszkę pośpiewa. Ja rozumiem. Mnie nic tu robić nie będą, więc jestem spokojna a pani może niech poprosi o jakąś tabletkę na sen?- tak delikatne daję do zrozumienia, żeby coś łyknęła, bo czuję, że noc będę miała z głowy…
-Dziecinko, ja usnę, bo bardzo jestem senna, ale jeszcze to troszkę potrwa.
I tak wdaje się ze mną w rozmowę. Opowiada o cudownym kremie przeciwzmarszczkowym, który dostała od syna, o całej swojej rodzinie i słodko się przy tym wszystkim zaśmiewa. Nawet zaczynam ją lubić, bo jakiś optymizm od tej kobiety bije. Po kilku minutach rozmowy Piosenkarka czuje się w moim towarzystwie na tyle swobodnie, że podchodzi do mnie do łóżka, łapie mnie za rękę i komunikuje, że mi… zaśpiewa. Piosenkę specjalnie dla mnie.
Sztywnieję.
Chomikowa, opanuj się. Zachowaj powagę. Skup się i po prostu wysłuchaj tego. Tylko nie próbuj wybuchać śmiechem, bo będziesz się w piekle smażyć.
Cała się w środku duszę ze śmiechu. Tak mocno pohamowuję wybuch śmiechu, że łzy napływają mi do oczu… Pięknie. Po prostu pięknie. A mogłaś, Chomikowa aktorką zostać… Nie jestem w stanie tego ogarnąć i łzy spływają mi po policzkach…
-Ależ pani jest wrażliwa! Cudowna z pani istota! Anioł!
Cóż Chomikowa… są czasem takie kłamstwa, które ratują wiele spraw. Czasem nawet i życie…
-A bo widzi pani… mnie nikt jeszcze nigdy niczego nie śpiewał i to dlatego!
W sumie dużo jej nie okłamałam… Ale ten jej uśmiech na twarzy! Przecież zacisnę zęby i dam radę, to tylko kilka godzin. Ja ją rozumiem.
Ja zawsze wszystko rozumiem.

I ja się dziwię, że przyciągam dziwnych facetów? Ja po prostu generalnie przyciągam dziwnych ludzi.
Emocje z Chomikową gwarantowane.

w podróży MPK…

mpkJuż kilka ładnych lat nie podróżowałam naszym nieszczęsnym MPK. Prawie zapomniałam jakie przyjemności mogą spotkać pasażera w tramwaju czy autobusie miejskim.

Jeszcze zanim zdobyłam prawo jazdy (nie mogę użyć słowa „zrobiłam” czy „zdałam”, gdyż cały proces przypominał nierówną walkę udomowionego szczeniaka z dzikim niedźwiedziem polarnym 😛 ), podróżując tramwajami czy autobusami przechodziłam prawdziwą szkołę przetrwania. Nie wiem czy był to efekt tego, że w oczy się rzucam, czy tego, że ja po prostu mam w sobie to magiczne „coś”, co przyciąga do siebie ludzi. Nie, nie takich jakbym sobie życzyła… Przynajmniej połowa moich doświadczeń tramwajowych była związana z nagabywaniem mnie przez bezdomnych, będących pod wpływem (czasem absurdy moich „spotkań” doprowadzały do tego, że się zastanawiałam, czy aby na pewno tylko pod wpływem alkoholu), czy wesołych i „szalonych” młodych ludzi prezentujących brak powszechnie obowiązujących zasad kultury. Żeby choć raz trafił się przyzwoity człowiek, który umiliłby pokonywanie trasy praca <-> dom… nie trafił się. Przynajmniej nie do tej pory…
Tak czy inaczej już wiem po kim odziedziczyłam tę magię przyciągania osobliwych postaci w MPK…
Kilka dni temu podróżowałam tramwajem pierwszy raz od kilku lat z Rodzicielką. Nasza szynowa limuzyna nie była zatłoczona. Rodzicielka znalazła miejsce siedzące a ja stanęłam przy niej. Z torby wyjęła książkę a ja gazetę. Nie zwróciłyśmy uwagi na „gentlemena”  zajmującego miejsce przed Rodzicielką. Pogrążyłyśmy się w lekturach.
W pewnym momencie pan siedzący przed mamą odwrócił się do niej bokiem. Jakby wyczekiwał… Zerkam na szanownego pana i włącza mi się żółta lampka. Nie chcę oceniać ludzi po wyglądzie, ale czasem inaczej się nie da…
I doczekałam się…
-Teee! – taką formę „podrywu” mojej własnej rodzonej Rodzicielki prezentuje gentleman.
Mama nie reaguje. Ja zerkam na pana znad gazety. Bardzo jestem ciekawa rozwoju sytuacji.-Teee! Mówię do ciebie! Słyszysz?
-Słucham pana- nadzwyczaj spokojnie odpowiada mu na pytanie.
-Co czytasz?
-Książkę.
-Taka oczytana jest niby. Cholera jasna!
Rodzicielka zachowuje jeszcze spokój, ale ja chowam gazetę i wolę być czujna. Dłuższa cisza. Pan jakby analizował sytuację. Już nawet podejmuję decyzję o wyjęciu z powrotem gazety, kiedy…
Nagle! Trąca jej książkę!
-Panie, no co pan?! Zajmij się pan sobą a nie ludzi zaczepiasz- wtrącam się, bo sytuacja zaczyna być nerwowa.
Rodzicielka jeszcze się nie odzywa. To wcale nie oznacza niczego dobrego. To oznacza tyle, że buzują w niej emocje i to te złe. Niedobrze. Niedobrze… Oj, NIEDOBRZE.
Znów chwila ciszy i spokoju…
Znów to robi! Trąca Rodzicielce tak książkę, że wypada jej z rąk. Podnoszę jej zgubę. Jestem zrezygnowana. Nie mam dobrych przeczuć, oj nie mam…
-Mamo, chodź, wysiądziemy, bo to nie ma sensu. Proszę cię.
-Nigdzie nie będę wysiadać. Chcę dojechać do domu i nikt mi w tym nie przeszkodzi.
Cała Rodzicielka. Znów mnie nie zaskoczyła.
Tramwaj milczy. Wszyscy udają, że nic nie widzą, że nic się nie dzieje. Nic nowego…
Mama znów otwiera książkę. I znów to samo.
Spogląda na człowieka wzrokiem pełnym złości. Znam ją i wiem, że jest o u kresu wytrzymałości.
-Mamo, ja cię tylko bardzo proszę, mamo… Chodź wysiądziemy, bo to się źle skończy.
– Ostrzegam pana- odpowiada najspokojniej w świecie Rodzicielka.
-Ostrzega mnie!- „uprzejmy” pan wybucha śmiechem.
Teraz to już i ja się zagotowałam.
-Jeszcze jak mu cholera jasna wesoło! Taki radosny człowiek nam się trafił! A państwu nie jest do śmiechu?- zwracam się w otchłań tramwaju- Nie bawi państwa taka scenka? Bo tego pana bawi niezmiernie!- Oczywiście odpowiada mi cisza. NIKT nie odezwie się choćby słowem. A po co? Jeszcze oberwą nożem pomiędzy żebra. Boją się. To normalne. Pewnie też bym się bała.

Na szczęście dojeżdżamy już na miejsce. Rodzicielka podnosi się z miejsca. Za nią podnosi się nasz współpasażer.
Matko kochana, tylko nie to… Widzę, że mama robi się czerwona na twarzy. Chyba drugi raz w życiu widzę ją tak wściekłą.
-Mamusia, ja cię błagam, spokojnie.
Biorę ją pod rękę i ciągnę do drzwi jak szczeniaka, który uczy się chodzić na smyczy. W tej samej chwili „uprzejmy” pan zaczepnie trąca jej torebkę. No i to był jego błąd…
Rodzicielka wyrywa mi się spod mojego ramienia. Zgina rękę, bierze zamach i uderza łokciem zdębiałego człowieka w twarz.
Umarłam.
Już drugi raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni… FATALNIE. Ciekawe ile mam żyć… Nie sądzę, aby mi podarowano aż siedem, jak kotom 😛
Otwierają się drzwi tramwaju. To nasz przystanek. Szybko wysiadamy. Aż tulę się w ramionach na myśl tego, co się zaraz wydarzy jeśli on wysiada za nami.
Nie wysiada. Drzwi się zamykają a on zdębiały stoi na środku wagonu.
Piękna akcja!
-Mamo! Rany boskie!

Patrzę na tą kobietę szeroko otwartymi oczami i czekam na wyjaśnienia jak matka czekająca na wyjaśnienia syna, który właśnie pobił kolegę 😛
-Dziecko, przecież wiesz co się ze mną dzieje jak się mnie doprowadza do ostateczności. Ani krzty kultury! Co za czasy!

No teraz już wiem 😛
Muszę sobie szybko sprawić samochód, bo jeszcze jedna taka akcja i znów będę w szpitalu, ale tym razem już na kardiologii 😛

(nie)kulturalne szkolenie

im_oferta_szkoleniaW tym tygodniu zafundowałam sobie pełną rozpustę pod postacią urlopu wypoczynkowego podczas którego uczestniczę w kursie. Zgadza się- urlopu WYPOCZYNKOWEGO. Kłapouchy (żeby nie napisać oślica), czyli moja przełożona nie wyraziła zgody na udzielnie mi urlopu szkoleniowego, podczas którego miałam się uczyć stricte tego, czym się zajmuję w pracy, więc co by mieć zabezpieczenie na przyszłość i pewność, że swoją pracę wykonuję dobrze, zapisałam się na tygodniowy kurs. Absurd. Ale ja nie o tym 😉

W swoim niespecjalnie długim życiu miałam okazję uczestniczyć już w studiach podyplomowych i w niejednym kursie. Idealnie nie było nigdy, ale nie zawsze z powodu osoby prowadzącej. Bo nawet, kiedy osoba prowadząca kurs będzie rewelacyjnie przygotowana, otwarta, miła, dowcipna a zarazem konkretna, to ZAWSZE znajdzie się jakaś niezwykle mądra osoba, które szkolenie czy kurs będzie systematycznie zakłócać… Niestety doświadczenie pokazuje mi, że prowadzenie choćby najbardziej udanego szkolenia będzie utrudniać wyszczekana… kobieta. Kobieta taka przyszła na taki kurs z reguły wysłana przez przełożonego i chce ponad wszystko udowodnić, że to całe szkolenie jest absolutnie nie dla niej, bo ONA WIE WSZYSTKO NAJLEPIEJ. Lepiej nawet od prowadzącego, który z reguły ma doświadczenie 5 razy większe od niej i praktykę w prowadzeniu szkoleń. Pani Mądralińska będzie przerywać prowadzącemu w mówieniu, będzie się z nim wdawać w dyskusje, podawać absurdalne przykłady z jej życia zawodowego „idealnie” pasujące to aktualnie podejmowanego tematu wprawiając tym wszystkim zarówno uczestników kursu jak i prowadzącego w zniecierpliwienie i zniechęcenie.
Nie inaczej jest i na moim aktualnym kursie. Różnica jest jedynie taka, że kobieta na kurs wybrała się sama z własnej nieprzymuszonej woli, aby wiedzieć jak może rozwijać gospodarstwo rolne jej rodziców (sic!) Już po pierwszych 3 minutach spotkania Pani Mądralińska wdaje się w dyskusję z Prowadzącym, który mówi że należy do „eurosceptyków”
-Proszę państwa, za dużo „wałków” się naoglądałem w tym kraju, żeby wierzyć, że coś w tym kraju ma jakiś prawdziwy sens. W tym kraju nic nie jest uczciwie prowadzone od A do Z. Nawet na funduszach unijnych Polak potrafi nałapać pieniądze tylko do swojej kieszeni. Nie na tym rzecz ma polegać.
-Ale ja się z panem nie zgadzam!- już się wtrąca Pani Mądralińska- tutaj po prostu trzeba umieć korzystać tak ze wszystkich środków, żeby prywatnie też zarobić! Taki kraj a my musimy się nauczyć w nim żyć.
Zabiła mnie. Dwoma zdaniami mnie zabiła.
Widzę, że Prowadzący jest lekko zmieszany, ale rozmowę próbuje kontynuować. Kobieta- jak to ma z zwyczaju Pani Wszystkowiedząca podnosi głos i robi się gorąca dyskusja. Na szczęście facet jak to facet, w takich sytuacjach ma więcej rozsądku i kończy bezsensowną wymianę zdań.
I właśnie na tej zasadzie przebiega cały kurs. Jak naprawdę nie mam się do czego przyczepić, bo grupa jest mała, Prowadzący jest naprawdę świetnym człowiekiem- konkretnym, dowcipnym i otwartym na pytania kursantów, tak Mądralińska zakłóca spotkania jak tylko może.
-Ale ja się nie zgadzam!
-Ale ja bym się tutaj wtrąciła…
-Ale ja powiem tak…
-Ale pan nie ma racji…
-Ja bym tutaj jednak dodała…
-Ja tylko dopowiem…
Na ten moment (drugi dzień kursu) ograniczam się do głośnych westchnień i porozumiewawczych spojrzeń z innymi uczestnikami spotkań i Prowadzącym. Myślę jednak, że kobiecie powinno się buziuchnę zamknąć i wysłać z powrotem na gospodarstwo rolne jej rodziców. Niech tam się wyszczeka i nabierze pod czujnym okiem matki i ojca jakiejś ogłady.
Ciekawe jak ona funkcjonuje w domu z mężem ( jakimś cudem JESZCZE ma męża) i dzieckiem… Ja bym z taką jadaczką długo nie wytrzymała. Wszystko wie najlepiej, musi mieć zawsze ostatnie zdanie. Zresztą jej dom to nie mój cyrk i nie moje małpy.
Nie wiem czy nie stracę cierpliwości… Albo czy w końcu Prowadzący nie straci cierpliwości, bo jak do tej pory, rozmowy stara się kończyć kulturalnie.
Właśnie- bo wszyscy pozostali są na to wszystko zbyt KULTURALNI…