Wstyd się przyznać, ale znowu to zrobiłam. I to nie sama- zrobiłam to z nim.
Z premedytacją i pełnym zaangażowaniem.
Ponownie poszliśmy na lekcje tańca. Czytaj dalej „między lekcjami tańca a pornografią”
znam ten scenariusz…
Wiecie co jest najgorsze w życiu 30-letniej singielki?- weekendy. W tygodniu mam sporo zajęć: praca, kursy etc. Nie mam za bardzo (jak każdy z nas) czasu na pierdoły. Gorzej, kiedy przychodzi weekend. Prace domowe poodrabiane, mieszkanie wysprzątane, babcia odwiedzona, książki wyczytane, basen zaliczony, moje dziewczyny na randkach i co…? Robi się godzina 20.00 i co…? I tak któryś z kolei weekend. Oszalałam. Jeszcze jeden nic nie wnoszący w moje życie wieczór i wyprowadzą mnie z chałupy obwiązaną w kaftan bezpieczeństwa. Dlatego też m.in. tak, jak wspominałam w jednym z ostatnich wpisów, http://niecodzienne-notatki.blog.pl/2015/10/30/wsciekla-rozgoryczona-nowa-chomikowa/ wybrałam się na randkę z facetem, który podobał mi się od dłuższego czasu. Co prawda istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że jest w jakimś związku, ale poziom desperacji zbliżał się do poziomu „uwaga! Niebezpieczeństwo!” i nie powstrzymał przed wyjściem z domu.
Romeo przybył punktualnie, wsadził w swój samochód i zabrał do bardzo przyjemnej knajpki na końcu miasta. Nasze rozmowy były ucztą intelektualną. O sprawach dla mnie niepojętych opowiadał z tak doskonale dobranym słownictwem, że mogłabym słuchać jego opowieści nawet o powstaniu Wszechświata. Trochę żartował, opowiadał o pracy, o planach dalekich i bliższych a ja ostrożnie, w zachwycie przechylałam głowę. Nie byłabym sobą, gdybym nie szukała czegoś, do czego mogłabym się „przyczepić”, znaleźć jakiś punkt, który pozwoliłby mi powiedzieć „znów nie ten”. I niczego takiego nie znalazłam. Nawet cholerna sałatka była pyszna! Sałatka! Takie zielone coś!
Szlag by to.
Było prawie idealnie.
Bardzo tego potrzebowałam, bardzo.
A dlaczego „prawie’? Bo raptem po 2 godzinach tak cudnego spotkania powiedział, że czas się zbierać.
???!!!! Matko kochana! Nie jest wystarczająco cudnie?! Coś ze mną nie tak? No dobrze, może nie jestem najpiękniejszą kobietą na tej ziemi i nie najinteligentniejszą, ale przecież…!
Coś jest NIE TAK. Resztki rozumu podpowiadają mi CO, ale ja nie chcę o tym wiedzieć.
W panice dokończyłam kawę, porwałam torebkę i rozczarowana poczłapałam do drzwi wyjściowych.
-Chomikowa, sporo o sobie ci opowiedziałem, ale może chciałabyś wiedzieć o mnie coś jeszcze? Nie ma jakiegoś pytania, które chciałabyś mi zadać?-pyta w samochodzie.
No jasne.
Wszystko jasne jak słońce.
Panika.
Tysiąc myśli na sekundę…
-Wiesz… Nie, nie chcę wiedzieć niczego więcej.
Brawo Chomikowa.
Gromkie brawa za odwagę…
2 dni później dostaję smsa: „Kiedy się zobaczymy?„
Cała ja chcę pobiec na spotkanie jak na skrzydłach. Nawet w tej chwili. Wystarczy, że założę moją ulubioną sukienkę i buty. Rzęsy pociągnę tuszem a spód nadgarstka spryskam ulubionymi perfumami. Będę gotowa w 15 minut. Daj mi tylko 15 minut.
Zwlekam z odpowiedzią. Liczę na to, że wydarzy się cud i to on za mnie odpisze prawidłową odpowiedź.
-„Jestem wolna w sobotę”
-„W takim razie sobota. Po drodze jeszcze zadzwonię”.
W sobotę dokładnie wybieram garderobę. Najlepsza bielizna, ulubiona sukienka, delikatna biżuteria, najdroższe kosmetyki. Każdy detal jest dopasowany idealnie. Tylko ja idealna nie jestem. Jak zwykle…
Nie wiem kiedy wziął mnie za rękę. Na środku Starego Miasta całował.
Fatalny moment. Wybrałam jeden z najgorszych:
-Masz żonę, prawda?- pytam i nawet na niego nie patrzę. Chyba za bardzo boję się odpowiedzi…
– Nie będę cię oszukiwał. Mam partnerkę od wielu lat i 9-letniego syna.
SYNA????
Nie może być gorzej. To znaczy może. Przecież mógł mi powiedzieć, że ma narzeczonego.
-Syna?! Dlaczego nie masz fotelika w samochodzie????
-Bo syn jeździ tylko z moją partnerką i tam jest fotelik. Chomikowa- patrzy mi w oczy- czy to coś zmienia?
Matko kochana… To WSZYSTKO zmienia. Co prawda świat nie przestanie się kręcić, ale w dzisiejszym wieczorze to zmienia WSZYSTKO.
-Tak, Romeo… niestety zmienia. Znam scenariusz, jaki by powstał do tego filmu. Choćbym bardzo chciała w nim zagrać, to nie mogę.
Ktoś się jakiś czas temu mnie pytał o randkę, na którą szykowałam się… o wiele za długo.
-Nie, nic z tego nie będzie. On ma rodzinę.
-Noż, cholera jasna… To może chociaż seks?
-No jak seks? Jak idę z kimś do łóżka, to coś muszę do faceta czuć a jak czuję i idę z nim do łóżka, to w niedługim czasie się zakocham a jak się zakocham w zajętym facecie, to…
-Tak, tak… to wiem. A gdyby jednak on cię pokochał?
-Pokochał. Chyba zamroczył. Na pewno jeszcze by mi dawał nadzieję, ze rodzinę dla mnie zostawi. Nawet by mówił, że z partnerką nic go już od dawna nie łączy a ja po roku spotkałabym go na mieście z ciężarną ukochaną. Przecież nic go z nią nie łączy.
Znam doskonale ten scenariusz.
Kolejny weekend za mną…
współczuję muzułmanom…
Nie muszę nikomu przybliżać sytuacji, jaka ma miejsce aktualnie na świecie. W Europie przede wszystkim. Bo przecież głodem w Afryce, licznymi zabójstwami w Meksyku czy konfliktami w demokratycznej Republice Konga nikt nie będzie sobie zaprzątał główki. Skupmy się więc na Europie. Na Starym Kontynencie panuje panika. W sumie nie ma się co dziwić… Jakieś oszołomy nie mające swojego życia, wcielają się w Boga i za niego decydują kiedy i jak inni mają zginąć. W imię nie wiem czego. Podobno tych szeroko-ustnych 😛 dziewic, które na nich czekają w raju, lub co ostatnio obiło mi się o uszy- w imię pieniędzy po prostu. Efekt jest taki, że przez tę wszechogarniającą nas panikę, w każdym muzułmaninie widzimy terrorystę. I ja im szczerze współczuję. Nie chciałabym być na ich miejscu. Nawet ja- pełna tolerancji i miłości do bliźniego Chomikowa, kiedy dowiedziałam się, że ta uśmiechnięta i miła „muzina”, która rok temu wprowadziła się na moje osiedle jest muzułmaninem, w pierwszej chwili ogarnął mnie mały lęk. Zaraz potem obudził się mój rozsądek. Bo co możemy z nim zrobić? Przecież go nie zabijemy tylko dlatego, że wyznaje inną religię. Nie zabijemy go też dlatego, bo ma inny kolor skóry. Przecież z hukiem runęłaby mozolnie wypracowywana przez setki lat RÓWNOŚĆ CZŁOWIEKA.
Moja babcia przeżyła II wojnę światową dzięki… pewnej Niemce (dzieciaki mówiły na nią Fifka)- nota bene żonie SS-mana. Kiedy rodzicie babci zostali wywiezieni z miasta, ona została w mieszkaniu całkiem sama. Na rok. 10-letnie dziecko nie miało zbyt dużych szans przetrwać bez pomocy dorosłych. Jej i innym dzieciom z osiedla pomagała właśnie ta Niemka. Ona gotowała dla nich obiady i ona pomagała ogrzewać ich mieszkania. Jej mąż zawsze był dla tych dzieciaków bardzo miły. Brał na kolana, żartował… Trochę, jakby tata, który nie wiadomo czy jeszcze żyje…
Inny Niemiec nie reagował, kiedy chodziła do jego szopy i podkradała mu zboże. Była pewna, że za którymś razem po prostu ją zastrzeli a on nawet kilka razy pomógł jej to zboże wynosić. Babcia w czasie wojny nie mogła liczyć na pomoc Polaków. Pomogli jej Niemcy.
Dzień po wyzwoleniu, kiedy w jej domu pojawił się tata, prosiła go aby poszli pomóc Fifce, bo ta uratowała jej życie. Nie zdążyli, bo została zlinczowana przez Polaków a tata babci został przez rodaków ciężko pobity tylko dlatego, bo chciał jej pomóc…
-Wnusiu- ostrzega babcia- Polacy potrafią być straszni. Bardzo szybko oceniają i za szybko wydają wyroki. Pamiętaj o tym.
Wy też o tym pamiętajcie.
Mam nadzieję, że moja tolerancja mnie kiedyś nie zgubi…
————————————————————–
Ostrzegam, że wszelkie ksenofobiczne komentarze nie będą przeze mnie publikowane.
tolerancyjna Chomikowa uciekła z tramwaju…..
Troszkę już mnie znacie. Wiecie, że do życia podchodzę dość realnie. Coś, co da się obliczyć, zbadać, doświadczyć i racjonalnie wytłumaczyć ma dla mnie rację bytu. Reszta już niekoniecznie 😉 Tak samo podchodzę do tolerancji i akceptacji ( w szerokim tego słowa znaczeniu). Staram się nikogo nie szufladkować i nie generalizować. To, że ktoś mieszka dajmy na to w Warszawie nie znaczy, że musi być nadęty. Urodzonemu na wsi nie musi „wystawać słoma z butów”. Nie każdy Polak jest złodziejem. Nie w każdym „Ruskim” budzą się mordercze instynkty na widok Polaka oraz nie każdy muzułmanin musi być terrorystą…
Proszę, ukamienujcie mnie za naiwność i głupią tolerancję.
Zatrzymując się jednak na chwilę przy muzułmanach. Nie oszukujmy się- jest ich w Polsce coraz więcej. Najczęściej z wymiany studenckiej. Pamiętam, że 5 lat temu, kiedy przechodziłam przez centrum mojego miasta, spotykałam najwyżej dwie osoby z ciemną karnacją skóry, która wskazywałaby na bank, że Polakami z dziada- pradziada to oni nie sa 😉 Dzisiaj takich osób widuję zdecydowanie więcej. Nie ma takiej możliwości, żeby publicznym środkiem transportu nie podróżować wraz z facetem z ciemną karnacją skóry. Od pamiętnego 11.09.2001 roku pomimo mojej ogromnej tolerancji i sympatii dla każdego obcokrajowca, na widok Araba stawałam się bardziej czujna. Wiecie- wzrok wytężony, słuch wyostrzony, bodźce odbierane nawet przez skórę 😉 Zawsze jednak rozsądek wygrywał z lękiem i potrafiłam sobie przetłumaczyć, że ta walizka, którą trzyma w dłoni na pewno nie jest walizką z bombą a pod kurtką nie jest obwieszony dynamitem 😛
Kilka dni temu usłyszeliśmy o kolejnym ataku terrorystycznym zorganizowanym przez islamistów. Wydałam z siebie głośny dźwięk westchnienia… Dobrze. Ataki terrorystyczne były zawsze. Są i będą. Tak to sobie tłumaczę w tym moim Chomikowym móżdżku, żeby nie zwariować. Tłumaczę, ale…
Kilka dni temu, wieczorem wpakowałam się w tramwaj (niesamowite, ilu młodych ludzi przemieszcza się wieczorami publicznymi środkami transportu). Chomikowa siedziała sobie najspokojniej w świecie wymieniając się wiadomościami tekstowymi w telefonie ze znajomymi. Nagle gdzieś z tyłu usłyszałam jak dwóch facetów zaczyna się o coś kłócić. Ton głosu zaczął się podnosić coraz bardziej a ilość testosteronu powoli wylewała się z wagonu. Oczywiście. Przecież jak Chomikowa wybierze się w podróż publicznymi środkami transportu, to na bank coś się musi wydarzyć. To taki standardzik.
Zaczęłam się troszkę niepokoić.
Po chwili, na przystanku, wsiadł do tramwaju jeden z tych facetów z ciemną karnacją skóry. Z plecakiem oczywiście. Oni do cholery tylko z plecakami podróżują! Moja czujność i nerwy zaczęły diametralnie wzrastać, ale jeszcze zachowałam w sobie resztki rozumu i rozsądku. Panowie z tyłu wagonu zaczęli okładać się pięściami. Kilku pasażerów zaczęło przesuwać się w moją stronę, czyli z daleka od dwóch tłuczących się idiotów. Jakby tego było mało, na kolejnym przystanku wsiadł następny Arab z telefonem przy uchu, który był znajomym tego pierwszego. Skąd to wiem? Bo dawali sobie jakieś dziwne sygnały rękoma i patrzyli w swoim kierunku (czemu nie stanęli koło siebie?- NIE WIEM). Ten z telefonem prowadził dialog bardzo głośno i bez przerwy krzyczał „Allah! Allah!”. I na nic mi się zdało moje racjonalne tłumaczenie, że oni tak gadają CIĄGLE, bo to jest jak zwykły przecinek w rozmowie, wyrażenie zaskoczenia itp. Z tramwaju mnie WYMIOTŁO (w przenośni oczywiście 😛 ). Ta racjonalna, rzeczowa i rozsądna Chomikowa uciekła z tramwaju na najbliższym przystanku. Odważnie. Bardzo odważnie………..
Jak tak dalej pójdzie, to ja z łóżka nie wyjdę i to wcale nie dlatego, bo będzie w nim jakieś rozkoszne ciacho 😛
Chociaż takim kawałkiem jabłecznika lub sernika też bym nie pogardziła;) Hmmm… 🙂
————————————————–
Lojalnie uprzedzam, że ewentualne komentarze nacechowane prymitywną ksenofobią zostaną przeze mnie zablokowane.
znów o mobbingu
Jeszcze w starym 2014 roku, kiedy przeglądałam gazetę „Angora”, natknęłam się na artykuł opisujący pracę pewnej kobiety w firmie Postęp. Przyznaję, ze przyciągnął mnie tytuł, który brzmiał mniej więcej tak: „Za karę kazali mi nosić żółty fartuszek”. Rzuciłam pobieżnie wzrokiem na artykuł, będąc przekonana, że to na pewno dotyczy jakiejś dziewczynki z przedszkola, ale nie… Kobieta zatrudniła się w firmie produkującej jakieś zatyczki, czy zawleczki (nie, nie do granatów 😛 ) do gniazdek samochodowych. Nieistotne. Ja się na tym nie znam i nie o to zresztą chodzi. Po miesiącu pracy (domyślam się, że to była praca na potocznie zwanej „taśmie”) kobieta popełniła błąd i włożyła tą zatyczkę nie tam, gdzie powinna. Kiedy jej szef odkrył błąd natychmiast wezwał ją do siebie. Podobno wrzaskom nie było końca. Krzyczał coś o milionowych stratach (serio milionowych??? ) i groził naganą. Kobieta z pokorą przyznała się do winy i przyjęła „karę”. Okazało się jednak, że to nie było wszystko- za karę również kazali jej przez 2 tygodnie nosić UWAGA! ŻÓŁTY FARTUSZEK, który nosił każdy pracownik popełniwszy wcześniej jakiś błąd w pracy. Kobieta odmówiła, bo nie chciała robić z siebie pośmiewiska. Jak nietrudno się domyślić została natychmiast zwolniona.
Tutaj musiałam zrobić chwilę przerwy dla samej siebie, bo aż się nadęłam z nerwów i poczułam jak mi rośnie ciśnienie. A nie powinno, bo jeszcze taka stara nie jestem i specjalnych problemów ze zdrowiem na szczęście nie mam (odpukać! ) Od razu przypomniała mi się moja ostatnia praca w szpitalu. Znów poczułam tą całą atmosferę nerwówki i lęku. Despotyczny, arogancki dyrektor i jego prawa ręka Oślica. Żadnych chorób, spóźnień, zamian, zwolnień i innego kombinowania. Zastraszonych pracowników zwalniali za byle drobiazg a najczęściej za zwolnienie chorobowe. Dodam jeszcze, że nikt nie został zwolniony „z klasą”. Niedawno widziałam się z koleżanką, która dostała wypowiedzenie z rąk Oślicy. Dziewczyna nie pracowała długo na swoim stanowisku (może z rok). Dostała do napisania pismo, które absolutnie nie dotyczyło zakresu jej obowiązków. Nigdy wcześniej nie robiła czegoś podobnego a z racji, że w szpitalu był cichy zakaz udzielania sobie wzajemnej pomocy, nie miała nikogo, kto mógłby jej chociaż naświetlić całą sprawę. Z reguły w takich sprawach dzwoniła do mnie, ale ja leżałam akurat w szpitalu…
Oślica wparowała do jej pokoju jak w jakimś amoku. Krzyczała do niej, że jeszcze nigdy nikt tak się nie ośmieszył jak ona tym pismem; że się do niczego nie nadaje; że jest żałosna i śmieszna itd. Znajoma mi powiedziała, że jak na te swoje niecałe 30 lat życia na tym świecie, to jeszcze nikt nigdy tak jej nie upokorzył. Tak traktowany był prawie każdy pracownik, który otrzymywał wypowiedzenie. Nie dość, że karą samą w sobie było otrzymanie wypowiedzenia, to trzeba było jeszcze upodlić człowieka.
Oślica sama z siebie nie stała się takim tyranem. Wcześniej przez 20 lat pracowała jako zwykła sekretareczka. Cicha, spokojna. Współpraca z nowym dyrektorem nauczyła ją wielu zachowań. Od niego nauczyła się upodlania ludzi.
Nie zapomnę kilku tygodni, kiedy pracowałam jako główna sekretarka dyrektora. Zawsze spokojna, skupiona do granic możliwości, próbująca ogarnąć tysiące telefonów, maili, gości i… zlęknionych kierowników. Odbierałam od nich codziennie dziesiątki telefonów z pytaniem „jaki szef ma dzisiaj humor?” Już pominę fakt, że dezorganizowało mi to pracę, ale było mi tych ludzi autentycznie szkoda. Prawie każdy wchodził do jego gabinetu przerażony. Przed ich wejściem do jego pokoju przesłuchań, prawie zawsze słyszałam od nich „Chomiczku, trzymaj za mnie kciuki”. Pomimo wygłuszonych ścian i drzwi, najczęściej słyszałam rozlegający się po sekretariacie stłumiony wrzask i masę przekleństw wychodzących oczywiście z ust dyrektora. Połowa z tych ludzi wychodziła stamtąd z płaczem…
W trakcie tych kilku tygodni pracy na elektrycznym krześle (jak zwykłam myśleć o głównym sekretariacie) dostałam polecenie wezwania do gabinetu dyrektora jego zastępczynię. Uwielbiałam i do tej pory uwielbiam tą kobietę. Reprezentowała prawdziwą klasę, inteligencję a poza tym nigdy nie schodził jej z ust uśmiech. Zjednywała sobie ludzi spokojem, opanowaniem i chęcią WSPÓŁPRACY, która w tym zakładzie pracy była zabroniona.
-No, Chomikowa! To trzymaj kciuki! Wchodzę w paszczę lwa- mawiała przed wejściem do gabinetu.
-Pani Dyrektor, zawsze za panią trzymam kciuki! Mam za biurkiem opatrunki i leki na uspokojenie, więc jesteśmy przygotowane na wszystko- zwykłam żartować.
Z pokoju przesłuchań nie dochodziły wtedy tylko wrzaski furiata. On walił krzesełkami o podłogę. Trwało to dobre 15 minut. Ani razu nie usłyszałam głosu jego zastępczyni. Przez myśl mi nawet przeszło, że może coś jej się stało. Ja wiem, że jesteśmy na terenie szpitala, ale często tylko natychmiastowa pomoc lekarska może uratować życie 😛 Niespodziewanie uchyliły się drzwi i wyszedł z gabinetu cień człowieka.
Ale głowę miała zawsze podniesioną… Mówiła mi, że już trochę się do tego przyzwyczaiła i płacze tylko w wyjątkowych sytuacjach…
A to nie była do cholery wyjątkowa sytuacja?!
Chwała wszystkiemu ja już tam nie pracuję. Ale pracują jeszcze setki wystraszonych i pełnych lęku ludzi. Naprawdę dobrych pracowników. Podporządkowanych, zdyscyplinowanych i… zgaszonych.
Rozmawiam ze znajomymi, czytam gazety i ciągle gdzieś słyszę, że mobbing jest w dzisiejszych czasach bardzo częstym zjawiskiem. Na litość boską! Mamy XXI wiek! Niewolnictwo zniósł bardzo wiele lat temu niejaki Abraham Lincoln i chyba nic się pod tym względem nie zmieniło, prawda? Chyba że coś mi umknęło na lekcjach historii (bądź co bądź znienawidzonej 😛 ). W niektórych zakładach pracy brakuje jeszcze tylko kar publicznej chłosty za spóźnienie lub wbicie na pal za niesubordynację. W całym cywilizowanym świecie jest zakaz podnoszenia ręki na dzieci. W szkołach nauczycielowi nie wolno krzyczeć na swoich podopiecznych. Uczniów nie wolno straszyć. Uczeń oraz nauczyciel ma nakaz zwracania się do innych z szacunkiem. Nauczycielowi za społecznie nieakceptowany sposób zwrócenia się do ucznia grozi nagana lub dyscyplinarne zwolnienie z pracy. To ja się w takim razie pytam CZYM RÓŻNI SIĘ SZKOŁA OD ZAKŁADU PRACY? Domagamy się kultury i szacunku od nauczyciela a nie możemy się tego samego domagać od pracodawcy?! Nie wiem… może zanim człowiek zechce zostać pracodawcą, należałoby wprowadzić jakiś test osobowości ukazujący ewentualne predyspozycje do bycia katem?
Boli mnie to… Boli mnie to, że tyle ludzi chodzi nieszczęśliwych i zlęknionych tylko z powodu swojego przełożonego… A ile rodzin rozpada się właśnie z powodu stresów w pracy? Ile dzieci patrzy na sfrustrowanego tatę/ sfrustrowaną mamę? Ile ludzi przepłaca taką pracę zdrowiem lub nawet i życiem…? Nie każdy ma w sobie tyle siły, aby temu sprostać.
Nieprawdopodobnie przykre, że to „ludzie ludziom zgotowali ten los”.
ciotka kierowcą
Jak to się stało, że ja w ogóle zrobiłam prawo jazdy? Miałam już 24 lata, trasy MPK w moim mieście miałam opanowane do perfekcji i NIGDY wcześniej nie siedziałam za kierownicą. Jedyne co wiedziałam o samochodzie to to, że to kółko pod przednią szybą to kierownica a któryś z tych trzech pedałów dumnie wystających znad podłogi to hamulec 😛 NIE NADAWAŁAM SIĘ NA KIEROWCĘ 😛
Ale moja ciotka uznała, że chce zrobić „prawko” i ona sama nie pójdzie i jeśli ja z nią nie pójdę, to ona zaprzepaści swoją szansę.
Bożesz…
A ja niewiele myśląc powiedziałam SPOKO. IDZIEMY.
I poszłyśmy.
Nie będę opisywać mojej walki o zdobycie tego cennego papierka, bo więcej było w tym absurdu, niż co warte, ale obie z ciotką w końcu prawko ZROBIŁYŚMY.
I tak jeździmy. Jeśli to, co ta kobieta robi za kierownicą można nazwać jeżdżeniem…
Naszą pierwszą przejażdżkę wspominam koszmarnie. Moja ciotka jest dość… „ciekawą” kobietą. Eleganckie ubranie, krótkie blond włosy zawsze w artystycznym nieładzie a w ustach dzierży nieodłączny element jej image- papierosa. Za kierownicą włącznie… Pamiętacie postać Cruelly DeMon ze 101 Dalmatyńczyków? WŁAŚNIE! Pamiętam, że nasza pierwsza przejażdżka jej samochodem nie była zbyt długa, ale utkwiła mi w pamięci do końca życia. Tak- taka TRAUMA 😛 Ciotka bardzo się stresowała przed wsiadaniem za kierownicę, więc jeszcze przed wyjściem z domu wzięła… tabletkę na uspokojenie.
-Ciociu, ty mi nie mów, że teraz będziemy jechać?- pytam dość nieśmiało, bo znam ją doskonale i boję się, że zaraz się na mnie wydrze.
-OCZYWIŚCIE! A co to takiego? Ja inaczej nie pojadę! Zresztą to nic takiego. A ty nie dyskutuj, tylko bierz kluczyki i idziemy. Idziemy, nie? Boisz się? Bo ja się boję.
Bożesz… przecież widzę, że się boi! Ręce jej się trzęsą i to nie od braku alkoholu! Inaczej tabletek by nie brała! Nie chcę z nią jechać, nie chcę… Jak nie wsiądę z nią do auta, to będzie na mnie wrzeszczeć i nie odezwie się do mnie przez najbliższy miesiąc. Bo przecież co ja wiem o życiu!
Wsiadamy.
Trzęsącymi się rękoma odpala papierosa. Oczywiście.
-Trzymaj pudełko i w ogóle trzymaj mi tego papierosa, bo ja muszę mieć ręce na kierownicy a ty będziesz mi podawać papierosa do ust.
Pięknie… awansowałam na podajnika fajek 😛
Nerwowo poprawia lusterka, zapina pasy i wkłada kluczyk do stacyjki. Odpala. Samochodem potrząsa i … NIC.
Na jej twarzy maluje się duże zdziwienie.
-Ciociu… a nacisnęłaś sprzęgło…?
I tu nastąpiła pierwsza wiązanka wulgaryzmów. W oczach ma szał. Ja się tulę sama w sobie i spinam tak samo, jak wtedy gdy miałam na studiach kolokwium z gry na pianinie a grać NIE UMIAŁAM i nie chciałam a na pewno nie przed całą grupą… Nieważne 😛
-Ciociu, to może jeszcze jedną tabletusię ci dam…?- pytam nieśmiało i zadziornie 😛 Bo ja już tej naszej jazdy nie widzę i nie czuję…
W końcu udaje nam się wyjechać na ulicę. Wrzeszczy na każdy samochód, który jest w zasięgu jej wzroku. Ciągle każe mi podawać sobie papierosa. Ruchy kierownicą wykonuje nerwowo. Hamuje w ostatniej chwili (cud, że w ogóle hamuje…). Żółte światło nie jest dla niej żadnym ostrzeżeniem. Pierwsze sekundy czerwonego również nie. A ja? Ja się BOJĘ. Oczy mam szeroko otwarte a zmysły wyostrzone jak antylopa na sawannie.
Po jakiś 10 minutach jazdy, ciotka jakimś cudem omija rowerzystę.
-Cholerni rowerzyści! W domu z dupą siedzieć a nie po ulicach jeździć! Ja to bym ich wszystkich wystrzelała!
Uuuu… ciocia ma zapędy hitlerowskie. Nadawałaby się. Z tą posturą i szałem w oczach miałaby możliwość wykończyć nie jedną zlęknioną i zaszczutą istotę…
Rowerzysta na swoje nieszczęście dojechał do nas na czerwonym świetle. Jakoś równowaga mu się zachwiała i dotknął przez przypadek samochodu ciotki. DOTKNĄŁ. A w tamtą jakby piorun strzelił… Odpina pasy, ze wściekłością otwiera drzwi i wysiada z samochodu.
Czołg naciera…
Nie chcę na to patrzeć, bo obawiam się, że ona go pobije. Chcę ZNIKNĄĆ. Zsuwam się z fotela, ręką zakrywam twarz i udaję, że zniknęłam. Tak, jak w dzieciństwie chowałam się pod kołdrę i udawałam, że mnie nie ma… Drze się na niego. Po prostu drze. To umie robić najlepiej. Drzeć się. Na męża, na współpracowników, na dziadków i na siostrę swoją czyli moją matkę. Nie ma się co dziwić, że wszyscy ją omijają szerokim łukiem.
Jakimś cudem dojechałyśmy na miejsce…
-Dziecko, coś ty taka poważna i zestresowana?- pyta się mnie moja Rodzicielka po powrocie do domu- ciotunia cię wykończyła?- śmieje się.
-A tobie, matka dowcip się wyostrzył? Nie chcę o tym gadać, chcę o tym zapomnieć. Zresztą niedługo sama się z nią przejedziesz, to poczujesz prawdziwe EMOCJE- odpowiadam zaczepnie 😉
-Ty mnie, dziecko nie strasz!
Gdzieżbym śmiała 😛
I pojechały… Rodzicielka z drogi wysłała mi dwa smsy. Pierwszy z prośbą o modlitwę a drugi ze wskazówkami jaki utwór chciałaby, żeby był puszczony na jej pogrzebie 😛
-Uuuu, mamusia a co ty taka bladziutka? Ciotunia cię wykończyła?- pytam Rodzicielki po jej powrocie z wycieczki samochodowej.
-Jesteś złośliwa.
Gdzieżbym śmiała 😛
-Czy znów jechała na prochach?
-Oczywiście, że TAK! I to nie jednym!
Pięknie. Prochowiec.
-A próbowałaś coś jej przetłumaczyć?
-Wydarła się na mnie. I przecież ona nie hamuje na czerwonym świetle!
Nie hamuje. Czyli nic nowego.
Na pewno słyszeliście o kierowcy, który szalał po sopockim molo. Nie był pod wpływem alkoholu ani pod wpływem narkotyków. A co z LEKAMI???? Dlaczego nie bada się kierowców pod kątem obecności we krwi niedozwolonej ilości psychotropów???
Moja ciotka stylu jazdy przez te lata nie zmieniła. Czerwone światło to dla niej pikuś. Tabletki na uspokojenie i tabletki przeciwbólowe? To przecież nieodłączny zestaw kierowcy. A w wydychanym powietrzu ani śladu alkoholu.
Cudnie. Bajecznie wprost.
Jakim cudem ta kobieta się jeszcze nie zabiła? Albo kogoś…? Jak sobie pomyślę, że tacy ludzie wsiadają za kierownicę, to odechciewa mi się prowadzić samochód.
A zresztą jaki to paradoks, że ja trzeźwa i czyściuteńka jak poranna rosa spowodowałam wypadek, a ciotunia jedyne co uszkodziła w samochodzie podczas swojej kariery kierowcy, to lakier- ocierając się o inny samochód na parkingu…
w podróży MPK…
Już kilka ładnych lat nie podróżowałam naszym nieszczęsnym MPK. Prawie zapomniałam jakie przyjemności mogą spotkać pasażera w tramwaju czy autobusie miejskim.
Jeszcze zanim zdobyłam prawo jazdy (nie mogę użyć słowa „zrobiłam” czy „zdałam”, gdyż cały proces przypominał nierówną walkę udomowionego szczeniaka z dzikim niedźwiedziem polarnym 😛 ), podróżując tramwajami czy autobusami przechodziłam prawdziwą szkołę przetrwania. Nie wiem czy był to efekt tego, że w oczy się rzucam, czy tego, że ja po prostu mam w sobie to magiczne „coś”, co przyciąga do siebie ludzi. Nie, nie takich jakbym sobie życzyła… Przynajmniej połowa moich doświadczeń tramwajowych była związana z nagabywaniem mnie przez bezdomnych, będących pod wpływem (czasem absurdy moich „spotkań” doprowadzały do tego, że się zastanawiałam, czy aby na pewno tylko pod wpływem alkoholu), czy wesołych i „szalonych” młodych ludzi prezentujących brak powszechnie obowiązujących zasad kultury. Żeby choć raz trafił się przyzwoity człowiek, który umiliłby pokonywanie trasy praca <-> dom… nie trafił się. Przynajmniej nie do tej pory…
Tak czy inaczej już wiem po kim odziedziczyłam tę magię przyciągania osobliwych postaci w MPK…
Kilka dni temu podróżowałam tramwajem pierwszy raz od kilku lat z Rodzicielką. Nasza szynowa limuzyna nie była zatłoczona. Rodzicielka znalazła miejsce siedzące a ja stanęłam przy niej. Z torby wyjęła książkę a ja gazetę. Nie zwróciłyśmy uwagi na „gentlemena” zajmującego miejsce przed Rodzicielką. Pogrążyłyśmy się w lekturach.
W pewnym momencie pan siedzący przed mamą odwrócił się do niej bokiem. Jakby wyczekiwał… Zerkam na szanownego pana i włącza mi się żółta lampka. Nie chcę oceniać ludzi po wyglądzie, ale czasem inaczej się nie da…
I doczekałam się…
-Teee! – taką formę „podrywu” mojej własnej rodzonej Rodzicielki prezentuje gentleman.
Mama nie reaguje. Ja zerkam na pana znad gazety. Bardzo jestem ciekawa rozwoju sytuacji.-Teee! Mówię do ciebie! Słyszysz?
-Słucham pana- nadzwyczaj spokojnie odpowiada mu na pytanie.
-Co czytasz?
-Książkę.
-Taka oczytana jest niby. Cholera jasna!
Rodzicielka zachowuje jeszcze spokój, ale ja chowam gazetę i wolę być czujna. Dłuższa cisza. Pan jakby analizował sytuację. Już nawet podejmuję decyzję o wyjęciu z powrotem gazety, kiedy…
Nagle! Trąca jej książkę!
-Panie, no co pan?! Zajmij się pan sobą a nie ludzi zaczepiasz- wtrącam się, bo sytuacja zaczyna być nerwowa.
Rodzicielka jeszcze się nie odzywa. To wcale nie oznacza niczego dobrego. To oznacza tyle, że buzują w niej emocje i to te złe. Niedobrze. Niedobrze… Oj, NIEDOBRZE.
Znów chwila ciszy i spokoju…
Znów to robi! Trąca Rodzicielce tak książkę, że wypada jej z rąk. Podnoszę jej zgubę. Jestem zrezygnowana. Nie mam dobrych przeczuć, oj nie mam…
-Mamo, chodź, wysiądziemy, bo to nie ma sensu. Proszę cię.
-Nigdzie nie będę wysiadać. Chcę dojechać do domu i nikt mi w tym nie przeszkodzi.
Cała Rodzicielka. Znów mnie nie zaskoczyła.
Tramwaj milczy. Wszyscy udają, że nic nie widzą, że nic się nie dzieje. Nic nowego…
Mama znów otwiera książkę. I znów to samo.
Spogląda na człowieka wzrokiem pełnym złości. Znam ją i wiem, że jest o u kresu wytrzymałości.
-Mamo, ja cię tylko bardzo proszę, mamo… Chodź wysiądziemy, bo to się źle skończy.
– Ostrzegam pana- odpowiada najspokojniej w świecie Rodzicielka.
-Ostrzega mnie!- „uprzejmy” pan wybucha śmiechem.
Teraz to już i ja się zagotowałam.
-Jeszcze jak mu cholera jasna wesoło! Taki radosny człowiek nam się trafił! A państwu nie jest do śmiechu?- zwracam się w otchłań tramwaju- Nie bawi państwa taka scenka? Bo tego pana bawi niezmiernie!- Oczywiście odpowiada mi cisza. NIKT nie odezwie się choćby słowem. A po co? Jeszcze oberwą nożem pomiędzy żebra. Boją się. To normalne. Pewnie też bym się bała.
Na szczęście dojeżdżamy już na miejsce. Rodzicielka podnosi się z miejsca. Za nią podnosi się nasz współpasażer.
Matko kochana, tylko nie to… Widzę, że mama robi się czerwona na twarzy. Chyba drugi raz w życiu widzę ją tak wściekłą.
-Mamusia, ja cię błagam, spokojnie.
Biorę ją pod rękę i ciągnę do drzwi jak szczeniaka, który uczy się chodzić na smyczy. W tej samej chwili „uprzejmy” pan zaczepnie trąca jej torebkę. No i to był jego błąd…
Rodzicielka wyrywa mi się spod mojego ramienia. Zgina rękę, bierze zamach i uderza łokciem zdębiałego człowieka w twarz.
Umarłam.
Już drugi raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni… FATALNIE. Ciekawe ile mam żyć… Nie sądzę, aby mi podarowano aż siedem, jak kotom 😛
Otwierają się drzwi tramwaju. To nasz przystanek. Szybko wysiadamy. Aż tulę się w ramionach na myśl tego, co się zaraz wydarzy jeśli on wysiada za nami.
Nie wysiada. Drzwi się zamykają a on zdębiały stoi na środku wagonu.
Piękna akcja!
-Mamo! Rany boskie!
Patrzę na tą kobietę szeroko otwartymi oczami i czekam na wyjaśnienia jak matka czekająca na wyjaśnienia syna, który właśnie pobił kolegę 😛
-Dziecko, przecież wiesz co się ze mną dzieje jak się mnie doprowadza do ostateczności. Ani krzty kultury! Co za czasy!
No teraz już wiem 😛
Muszę sobie szybko sprawić samochód, bo jeszcze jedna taka akcja i znów będę w szpitalu, ale tym razem już na kardiologii 😛