Mimo tej pechowej daty w kalendarzu to był całkiem dobry dzień. W pracy nadal wykonywałam obowiązki poza moją siedzibą, więc nie miałam tej wątpliwej przyjemności widzieć się z Kłapouchym. W drugiej pracy dowiedziałam się, że dziewczynka, z którą od pół roku pracowałam, zrobiła tak duże postępy w nauce, że zostanie wyróżniona. Bardzo się ucieszyłam, bo właśnie taki sobie wyznaczyłam cel. Na wieczór została mi wizyta u mechanika samochodowego. Pierwszy jechał Przyszywany Ojciec. Nigdy nie lubiłam jechać za kimś, ale jemu ufałam, bo zawsze o mnie pamiętał i prowadził tak, żebym moim Pędzidełkiem za nim nadążyła.
Myślę o tym jak lubię prowadzić samochód, o drugiej pracy i o planach mojego wyjazdu do Trójmiasta. Skręt w lewo. Na środku jezdni stoi ciężarówka, która zasłoniła mi cały widok, ale skoro Przyszywany Ojciec przejechał, to jak zawsze ja za nim też zdążę… Nie upewniłam się, nie spojrzałam jak zawsze 5 razy, nie zadbałam o siebie i o swoje życie… On wbrew przepisom jechał za szybko…
Pamiętam każdą sekundę i każdy dźwięk. Pisk opon, granatowy jeep uderzający w moje autko i ja całkiem bezwładna. Tylko jedna wielka siła targająca moim ciałem… I moje ręce probujące powstrzymać drzwi przed zgnieceniem mojego tułowia i głowy. Głupie. Ale o tym się nie myśli. To odruchy bezwarunkowe chroniące najdelikatniejsze elementy organizmu. Natychmiast odpinam pasy i próbuję otworzyć drzwi. Ale boję się wysiąść. Nie mogę oddychać. Cholernie trzeźwo myślę. Wiem, że skoro mam problemy z oddychaniem, to mogę mieć uszkodzony kręgosłup lub żebra. Wiem, że nie powinnam wysiadać, ale nie chcę tym w tym zgniecionym pudełku zostać. Dobiegają do mnie jacyś mężczyźni. Każdy boi się mnie dotknąć. Słyszę jak ktoś wzywa Policję i Pogotowie. Dochodzi do mnie w końcu Przyszywany Ojciec. Stanowczym głosem każe mi wysiąść z samochodu. Trochę się boję, ale może on widzi coś, czego ja nie widzę i będzie lepiej jak spróbuję z tej puszki wyjść. Jestem w stanie doczołgać się do drugiego samochodu.
Pogotowie przyjeżdża w ciągu niecałych 5 minut. Jestem pod wrażeniem. Policja zaraz za nimi. Zakładają mi kołnierz, pytają czy mogę się ruszać i co mnie boli. Pobolewa mnie wszystko, ale nie ma tragedii. Tylko ten oddech…
Wszyscy są dla mnie mili. Nikt mnie nie karci za to, że to ja spowodowałam wypadek. Policja każe mi dmuchnąć w alkomat a ja przecież nie daję rady… Czułe mają sprzęciska, skoro przy tak marnym wydechu odczytują, że jestem trzeźwa. W karetce zagaduje mnie ratownik. Niesamowicie miły człowiek. Wdaję się w nim rozmowę, żeby się uspokoić, bo trzęsę się niemiłosiernie. Chcę, żeby do mnie mówił. Nie chcę być sama, nie chcę ciszy.
Na Izbie Przyjęć przychodzi do mnie Policja. Leżę na kozetce lekarskiej w kołnierzu, ledwo oddycham. Nawet się cieszę, że ktokolwiek żywy do mnie podchodzi, bo nie chcę być sama. Ledwo podpisuję mandat. Dostaję najmniejszy z możliwych. Miło z ich strony… Poklepują mnie po ręku. Mówią, że będzie dobrze i wychodzą. Znów zostaję sama. Tak bardzo chcę mieć zrobione prześwietlenie. Chcę wiedzieć, czy nie mam wstrząsu mózgu, czy nie mam połamanych żeber. Karcę siebie. Mam za swoje. Zasłużyłam na to. Wszystko to tylko moja wina. Jestem cholernie beznadziejna, tak samo jak całe moje życie. Ciągle tylko na siebie uważam, unikam wszelkich niebezpieczeństw, jestem ciągle ostrożna, ubieram się ciepło, smaruję kremem z filtrem, chodzę do lekarza, unikam niebezpiecznych sportów i powoduję wypadek samochodowy…
Nagle podchodzi do mnie Rodzicielka. To nie jest Rodzicielka. To cień człowieka. Nawet nie cień… Tak bardzo mi jej szkoda.
-Przepraszam cię, mamo. To moja wina, ale się nie martw. Przecież żyję.
W końcu robią mi pakiet badań. Na tomografii nie widać żadnych zmian w głowie. Tak się cieszę. Żeber też nie mam połamanych. Zostanę w szpitalu jakiś tydzień, ale nic bardzo poważnego mi nie jest.
Kiedy już pozwalają mi usiąść dostrzegam chłopaka po innym wypadku samochodowym. Jest w ciężkim stanie. Wybuchła mu poduszka powietrzna. Ma obandażowaną głowę, spuchniętą twarz tak mocno, że nie mogę dostrzec jego oczu… Obok jego leżanki stoi jego siostra i mama. Obie płaczą. To ich jest mi najbardziej szkoda. To one przeżywają rozpacz. A ja? Ja mam tylko dużo szczęścia.
Następnego ranka dzwonię do mojej N.odwołać grilla, którego miałyśmy w końcu u mnie zrobić. „Kochana, nawet nie wiesz jak dobrze móc Cię jeszcze uslyszeć.” Ledwo powstrzymuję łzy. Skoro żyję, to dobrze móc być z bliskimi…
Czy coś mnie to nauczyło…? Nie będę prowadzić samochodu ostrożniej, niż prowadziłam do tej pory. Czy to, że żyję miało mi coś pokazać? Chyba to, że mam szansę na poprawę 😉 Ale ja nie zmienię swojego życia. Nie robię ludziom krzywdy, nie oszukuję nikogo, nie robię nikomu na złość, jak mogę to pomagam. Nic nie zmienię. Mam docenić to, że żyję? Żyję, ale dla kogo i po co? Żyję dla Życia. Tylko.
A może AŻ…